czwartek, 29 lipca 2010

Frajerzy narodu

W sezonie ogórkowym każdy z tematów może być interesujący… Nawet temat naszego rosnącego zadłużenia ! Kto to widział, żeby o takich tematach dyskutować, zamiast o prawdziwych problemach prawdziwych Polaków ;)
No wiec w radio i TV zaczęto dyskusje o tym, czy jesteśmy pod tym względem bezpieczni. My to oczywiście tego tu nie rozstrzygniemy, czy przyrost długu w tempie 100 mld złotych na rok, czy jak kto woli 8 % PKB jest bezpieczny i czy może kiedyś przyjść do nas rzeczywistość i te klocki nam rozwali. Kto wie.. W końcu inni się jeszcze ostrzej bawią.


Zamiast jednak wziąć się porządnie za cięcia, jak to na przykład robi Wielka Brytania, my kluczymy pomiędzy cięciem zasiłku becikowego, a zasiłku pogrzebowego… W tym kraju nie będzie się nie długo opłacać ani urodzić, ani umierać.



Proponowane cięcia to oczywiście kwiatek do kożucha. Potrzebne są znacznie głębsze. Jako remedium planuje się podnieść składkę rentową z 7 do 13 procent. Dało by to budżetowi (nie mylić z sobą) 20 mld dodatkowego dochodu (czyli twojej straty). Ja proponuje jednak się zastanowić, dlaczego trzeba tyle kasy płacić na te renty.


Renty to był hit lat 90 w małych miasteczkach i wsiach. Za odpowiedni załącznik w używanych banknotach można było dostać rentę za przysłowiowy złamany palec. Lekarze, czy to z litości, czy to z wdzięczności za załącznik chętnie szli z pomocą biednym nieprzygotowanym na czas transformacji ludziom. Szli z pomocą oczywiście w najwygodniejszy sposób: Za cudze pieniądze. W apogeum tego szaleństwa w 1999 roku było 2 700 000 rencistów w naszym kraju. Byliśmy narodem mającym więcej osób niezdolnych do pracy niż niejeden kraj po wojnie. A przewrót przecież mieliśmy bez rozlewu krwi.



W 1999 roku reforma Buzka (za którą min przegrał tak wybory, że jego partii nie ma w parlamencie do dziś) spowodowała, że ZUS mógł sprawdzać zasadność przyznania renty. Ta innowacja spowodowała, że system załączników się lekko skomplikował i przyznawanie rent zostało ograniczone. Dziś mamy 1 300 000 rencistów z czego spadek został spowodowany głównie poprzez przejście rencistów na zasłużoną emeryturę. Niestety nie można było zrewidować wcześniej przyznanych rent. W Polsce mamy jeden z najniższych współczynnik osób pracujących na rencie. Tylko 17,6 procent ma jakieś płatne zajęcie. Czy to kwesta wyboru czy konieczności można sobie odpowiedzieć samemu.
No i na te renty płacisz, czy to w składce rentowej czy w normalnych podatkach, bo przecież dziura w FUS jest regularnie zasypywana pieniędzmi z budżetu.


Na marginesie, to ostatnim hitem robi się powoli instytucja samotnej matki. Trend jest taki, że osoby żyją sobie w nierejestrowanym konkubinacie (kto go w ogóle rejestruje ;) ) i oświadczają, ze są samotnymi matkami, za co należy im się szereg przywilejów. No i świadczonka lecą. A jak ma urzędnik to sprawdzić, czy samotna matka jest rzeczywiście samotna? Zaglądać matce pod pierzynę czy aby nie ma tam jakiego samca?


Wracając do rent, to wpisują się one w nasz całościowy rynek pracy, gdzie stopa zatrudnienia (osoby pracujące do osób w wieku produkcyjnym) kształtuje się na jednym z najniższych poziomów w krajach OECD.




Raptem 57 % osób w wieku produkcyjnym pracuje i płaci podatki dochodowe. Reszta jest bezrobotna, dostaje renty, siedzi na emigracji, studiuje dziennie lub pracuje w szarej strefie.
Obawiam się, że jak jeszcze bardziej podniesiemy te podatki dla tych 57 procent, to skończy się im ochota na odgrywanie roli frajerów tego narodu.

środa, 21 lipca 2010

Polska A, Polska B

Po ostatnich wyborach jak zwykle pojawiły się dyskusje o Polsce A i Polsce B. Naprawdę nie wiem w czym problem i dlaczego po 20 latach od upadku komunizmu gonimy, żeby wszędzie żyło się na takim samym poziomie. Patrząc na mapę Polski z wyszczególnionymi województwami, łatwo można zauważyć, że dominują województwa Mazowieckie, Wielkopolskiego, Śląskie, Pomorskie i Dolnoslaśkie.


Jest to oczywiście zasługa aglomeracji Warszawskiej, Krakowsko-Katowickiej, Poznańskiej, Wrocławskiej i Gdańska, które ciągną swoje regiony do góry.


Pytanie jest zasadnicze, czy to jest dobre czy złe, że w niektórych miejscach średnia pensja jest dwa razy wyższa niż w innych częściach kraju, a w niektórych wcale nie ma pracy? Czy potrzebujemy równomiernego zrównoważonego rozwoju całego kraju czy też może warto pozostawić wszytko na żywioł?


Oczywiście pod pojęciem zrównoważonego rozwoju kryje się przepompowywanie pieniędzy z lokomotyw wzrostu, czyli z Warszawy, Poznania Wrocławia etc. do tak zwanej ściany wschodniej. W końcu żeby stymulować zrównoważony wzrost, to trzeba mieć pieniądze, a żeby je mieć to trzeba je komuś zabrać. Zabiera się z reguły od tego, kto je ma.


Nie widzę żadnego sensu w zabieraniu pieniędzy z tego miejsca, gdzie są one wypracowywane i dotowaniu miejsc w których tych pieniędzy się nie wypracowuje. W końcu jakieś rynkowe przyczyny decydują o tym (nie trudno zgadnąć jakie), że biznes lokuje się na przykład we Wrocławiu czy Poznaniu, a nie w Lublinie. Dotowanie firm na ścianie wschodniej , za pieniądze firm ze ściany zachodniej w oczywisty sposób zmniejszy rozwój tych pierwszych, a niekoniecznie stworzy coś produktywnego u drugich. Kto powiedział, że fabryki muszą powstawać w Bieszczadach?


Nie przemawia do mnie argument, że trzeba zwiększać nakłady na infrastrukturę drogową, internetową, kanalizacyjną etc ściany wschodniej (kosztem rzecz jasna bogatych regionów) w celu wyrównania szans... Szanse ma każdy wyrównane już teraz. Jak chce to sie może przeprowadzić do miejsca, gdzie jest więcej autostrad, lepsze połączenie z internetem itd. Nikt nie jest przyspawany do swojego miejsca. Jak ktoś sobie wybrał miejsce zamieszkania na wzgórzu w Bieszczadach, albo na innym odludziu, to musi liczyć się z tym, że kanalizacji może nie mieć, a do najbliższej autostrady jest daleko.


"Problem" zróżnicowania różnych części kraju jest również w USA jak i w Kanadzie.


Nie sadzę jednak, żeby z racji niskiego PKB per capita w Montanie ktoś chciał tam budować dodatkowe autostrady i dotować firmy stymulując "rozwój".


Oglądając sieć natężenia autostrad można odnieść wrażenie, że na terenach "biednych" jest ich stosunkowo mniej. Jednak należy sobie zadać pytanie, czy mniejsza ilość autostrad jest przyczyną istnienia biedniejszych rejonów, czy odwrotnie.. Ze względu na mniejszą aktywność gospodarczą jest potrzebnych mniej dróg?


W Polsce ciągle trwają przemiany, a jedną z nich jest migracja ludności. Po czasach komunizmu odziedziczyliśmy rolnictwo, w którym pracowało ponad 30 % ludności, podczas gdy na zachodzie ok 3%. Jest jasnym, że tereny wiejskie będą się wyludniać, a miastom będzie przybywać mieszkańców. Jest to naturalna konsekwencja przemian i urbanizacji. Klarują się własnie w Polsce centra przemysłowe i wszytko wskazuje, że będą do nich należeć okolice największych miast. Nie ma w tym nic dziwnego. Tak samo jest w Stanach czy Kanadzie. W większej od Polski Montanie, żyje niespełna milion ludzi. Takie same naturalne dysproporcje będą i w Polskich województwach.




Przy okazji... grywa ktoś w Starcrafta? Odliczanie zmierza ku końcowi


[Youtube:http://www.youtube.com/watch?v=1ivYHY8V-XA&NR=1]



środa, 14 lipca 2010

Marc Faber

W Witrschaftwoche ukazał się wywiad z Marc'em Faberem. Odpowiedzi Fabera pokrywają sie prawie w 100 % z wpisami na tym blogu. Polecam lekturę.




Wirtschaftswoche: Panie Faber, czy Niemcy otrzymają wkrótce swoją ukochaną markę?

Marc Faber: Możliwe, że pewnego dnia Niemcom znudzi się pomaganie innym państwom strefy euro - i że pewnego dnia zrezygnują z euro. Ja w to jednak nie wierzę.

Dlaczego nie?

Ponieważ brakuje ku temu politycznej woli. Polityka chce pozostawić strefę euro taką, jak jest. A przy aktualnym kursie euro w stosunku do dolara Europejczycy są szczęśliwsi niż w listopadzie, kiedy euro kosztowało 1,51 dolara. Słabe euro wspiera eksport.

Czy Europa jest jednorodnym organizmem? Kiedy Francja zagroziła wystąpieniem ze strefy euro, niemiecki rząd się ugiął. Kanclerz Angela Merkel wzbraniała się najpierw przed otworzeniem szkatułki.


I miała całkowicie rację. Jednak wtedy podjęto polityczne decyzje. Nie mogę ich oceniać. Jestem ekonomistą i doradcą finansowym. Należy założyć, że także euro jest ostatecznie tylko walutą jak dolar, i z czasem zmaleje także siła nabywcza euro.


Czy świat potrzebuje Międzynarodowego Funduszu Walutowego?

Nie sądzę. Nie sadzę też, by niezbędne były banki emisyjne. Jednak mamy je i musimy z tym żyć. Są to instytucje, które powstały raz i nie zostaną już zlikwidowane. To organ, który rośnie jak rak. Urzędnicy i pracownicy tych instytucji nie są zainteresowani likwidacją samych siebie. Ponadto państwa kontrolujące MFW mogą osiągać za jego pomocą pewne cele gospodarczo-polityczne i geopolityczne.

Czy MFW jest przedłużeniem ramienia amerykańskiej polityki finansowej?

Po części tak. USA mają najwięcej do powiedzenia, ale są także inne kraje. Kiedy MFW przyznaje kredyty, muszą na to wyrazić zgodę także państwa jak Hiszpania i Włochy, czyli państwa z problemami finansowymi wnoszą swój wkład do pakietów pomocy.

Czy to będzie funkcjonować?

Krajom, które stoją u progu bankructwem, czyli np. Grecja, Hiszpania czy Portugalia, można pomóc przez jakiś czas kredytami. Jednak kiedy sytuacja jest zasadniczo beznadziejna, to nie jest to oczywiście rozwiązaniem problemu, tylko odsunięciem go w czasie.

Dotyczy to wszystkich pakietów pomocy?

Tak. Uważa się wprawdzie, że za pomocą tych pakietów poważne załamanie gospodarki może być rozłożone w czasie na okres pięciu do dziesięciu lat. Nie jestem tego zdania. Wręcz przeciwnie, to pogorszy sytuację.

Szef FED Ben Bernanke powiedział właśnie, że nie pojmuje rozwoju cen złota. Może mu Pan w tym pomóc?

Powiedziałbym mu: Kiedy ustanowisz zerowe oprocentowanie, a twój bank emisyjny będzie drukował pieniądze, zadaj sobie pytanie, co woleliby inteligentni ludzie - banknoty czy złoto?

Wskaźniki gospodarcze sygnalizują wyraźnie słabszy wzrost na całym świecie, malejącą podaż pieniądza i kredytów bankowych, wygasanie pakietów koniunkturalnych, wzrost kosztów finansowych w przedsiębiorstwach.

Wzrost osłabnie ponownie w ciągu najbliższych sześciu miesięcy. Proces ten już się rozpoczął.

Sygnalizują to także giełdy państw rozwijających się?

Pokazuje to przede wszystkim, że mamy do czynienia ze spowolnieniem w Chinach. W drugiej połowie roku Chiny odnotują wyraźnie mniejszy wzrost. Zamiast 10-12 proc. wyniesie on jedynie 6 do 7 procent.

Czy Chinom grozi załamanie?

Sygnały ostrzegawcze już są.

Co mogłoby to wywołać? Rynek nieruchomości?

Sytuacja tam jest bardzo mglista. Na chińskim rynku nieruchomości mamy do czynienia z nadmiarem podaży. Wiele kredytów może zostać niespłaconych. Chińska giełda rozwija się już od miesięcy słabiej niż inne giełdy. Spada także cena miedzi, podobnie jak cena dolara australijskiego, który jest uzależniony od zapotrzebowania na surowce. Wszystko to oznacza, że w Chinach nie wszystko idzie najlepiej. Surowców bym teraz nie kupował.

Mimo to wygląda Pan na odprężonego.

Akurat spędziłem weekend ze znanym amerykańskim ekonomistą Nourielem Roubini, byłym ekonomistą Merrill Lynch Davidem Rosenbergiem i strategiem inwestycyjnym Garym Shillingiem. Wszyscy oni mają nadzwyczaj negatywne zdanie o światowej gospodarce, Europie, euro i rynkach inwestycyjnych.


Nie obejdzie się bez drukowania pieniędzy?

Bernanke będzie argumentował, że nie można znacznie podwyższyć ilości pieniędzy, ponieważ nie ma presji inflacyjnej. Możliwe jest jednak, że gospodarka osłabnie a giełdy będą mimo to rosły. Pesymiści jak Rosenberg uważają za możliwe, że S&P 500 spadnie do 500 punktów - oznaczałoby to 50 procentowy minus. Tego jednak nie oczekuję. Uważam, że spadki giełdowe w USA i w Europie z marca 2009 już się nie powtórzą, ponieważ banki emisyjne zaleją świat pieniędzmi.

Więc spadki giełdowe powodują presję, na którą reaguje się drukowaniem pieniędzy?

Tak. Dla zadłużonej gospodarki malejąca wartość aktywów jest problematyczna. Kredyty nie mają wtedy pokrycia i stają się szybko kredytami toksycznymi. Banki emisyjne chcą temu za wszelką cenę zapobiec i windują ceny aktywów.

Banki emisyjne mówią, że zbiorą na czas pieniądze z rynków.

Dotychczas nikt tego nie zrobił. Wręcz przeciwnie, emisja pieniędzy trwa dalej. Do poważnej inflacji nie dojdzie może już jutro, mam jednak wątpliwości, czy pieniądze nie strąca z czasem na wartości. W ciągu ostatnich 100 lat mieliśmy potężne załamanie siły nabywczej. Kiedy w latach siedemdziesiątych pracowałem w Nowym Jorku, mogłem kupić obraz Picassa za 50 tys. dolarów, który dziś kosztuje kilka milionów.

Mimo to nie wiemy, w jakim tempie pieniądze będą traciły na sile nabywczej.

Coraz szybciej. Dlatego jako alternatywę dla gotówki polecam złoto i srebro.

Rynki są raczej nastawione na deflację. Spadło oprocentowanie niemieckich i amerykańskich obligacji państwowych, które uchodzą za pewne inwestycje.

Widzę to inaczej. Przyjmijmy jednak, ze deflacjoniści mają rację i dojdzie do ponownego załamania gospodarki. Deficyty budżetowe staną się jeszcze większe, ponieważ zmaleją wpływy z podatków, a rządy będą podnosiły wydatki, aby rozruszać gospodarkę. Wtedy zmaleje wypłacalność państw.

Jednak akcje nie byłyby także pierwszym wyborem.

To zależy od akcji. Jeżeli gospodarka nie ma się najlepiej, maleje także konkurencyjność, ponieważ upadają słabe firmy. Wiodące firmy z solidnym bilansem przetrwają i zyskują udziały w rynku. Kiedy dojdzie do kompletnego załamania, mam ciągle jeszcze prawo własność do przedsiębiorstwa. W Niemczech akcjonariusze dużych spółek ocalili swoją własność mimo dwóch wojen. Tymczasem na obligacjach stracono dwa razy. W dzisiejszej sytuacji ryzykiem jest nieposiadanie akcji.

Dotyczy to także akcji BP?

BP nie interesuje mnie jako inwestora. Koncern jest teraz piłką do gry dla polityki. Nie jestem adwokatem, który może ocenić, kto jest odpowiedzialny za katastrofę w Zatoce Meksykańskiej - BP czy Transocean i Halliburton jako użytkownicy platformy.

Powiedział pan, że obecnie unikałby pan surowców przemysłowych. Dotyczy to także ropy?

Cena ropy nie wzrośnie znacznie w najbliższym czasie. Stanie się tak jednak pod względem długofalowym, właśnie z powodu katastrofy w Zatoce Meksykańskiej. Firmy nafciarskie będą teraz ostrożniejsze i będą wydobywały mniej ropy. Jednak nie powinniśmy sądzić, że BP za to zapłaci. Koszty poniesiemy wszyscy, płacąc więcej za benzynę.

tłumaczenie www.money.pl

wtorek, 6 lipca 2010

Kurz na wietrze

Myślę, że każdy czytelnik tej strony zdaje sobie sprawę z sytuacji jaka panuje w Wielkiej Brytanii, która rządzona przez lata przez partię pracy doczekała się deficytu budżetowego na poziomie 11% PKB. 11 procent to praktycznie poziom greckiego deficytu, który doprowadził do bankructwa tego kraju. Co prawda Grecja ciągle sprzedaje swoje obligacje, ale tylko i wyłącznie dlatego, że kupuje je Europejski Bank Centralny, który w oczywisty sposób będąc pod presją polityczną ratuje wizerunek Unii. Jak się skończy historia greckiego epizodu jeszcze nie wiadomo. Wiadomo natomiast że bonanza tam trwa w najlepsze i Grecja nawet nie ma w planach zmniejszania swojego zadłużenia.


Wielka Brytania nie jest w strefie euro i posiada własny Bank Centralny, dzięki czemu było możliwe samodzielne wydrukowanie funtów i sfinansowanie deficytu. Pomijając już jazdę po kompletnej moralnej i finansowej bandzie, jaką jest druk pustych pieniędzy, trzeba mieć w świadomości, że nie można drukować bez końca w takim tempie  nie niszcząc swojej waluty po drodze.


Dlatego nowo wybrany rząd w UK musi zacząć ciąć wydatki.. ciąć i to zdrowo. Jak się okazuje, humorystyczne obrazki z czasów wyborów:



dziś mają swoje zastosowanie. Za gazetą:




Minister finansów George Osborne polecił resortom rządowym przygotowanie planu zmniejszenia ich wydatków o 25-40 proc. do końca lipca. Jest to więcej niż sugerowane pod koniec czerwca 25 proc. - informuje telewizja Sky.


Plany te związane z najbardziej szczegółowym przeglądem rządowych wydatków od II wojny światowej podyktowane są zamiarem zmniejszenia deficytu finansów publicznych sięgającego 156 mld funtów (10-11 proc. PKB) w obecnym roku finansowym 2010-11.

Planowane cięcia wydatków obejmą wszystkie resorty z wyjątkiem zdrowia i pomocy zagranicznej. Stosunkowo łagodniej potraktowano też oświatę i obronę - skalę cięć wyznaczono im na 10-20 proc.

W ocenie rzeczoznawców Instytutu Analiz Fiskalnych oznacza to, że średnia skala cięć dla pozostałych resortów sięgnie ok. 33 proc. Decyzje zostaną formalnie ogłoszone jesienią z okazji preliminarza budżetowego na rok 2011-12.

"Przedstawiciele rządu podkreślają, że na obecnym etapie idzie o wstępne założenia planowania wydatków i że cięcia na tak dużą skalę nie zostaną wprowadzone z chwilą ogłoszenia" - zaznacza Sky TV.

"Jest w tym element sterowania oczekiwaniami. Jeśli mówi się politykom, że w wyniku cięć stracą głowę i obie nogi, a następnie okazuje się, że jedną z nóg udało im się ocalić, to będą się poczuwali do wdzięczności. Ważny jest też szum wokół cięć, bo jest źródłem presji na decydentów" - tłumaczy podejście rządu telewizja Sky.

Biuro ds. odpowiedzialnej polityki budżetowej (OBR) ocenia, że walka z deficytem przełoży się na zwolnienia ok. 600 tys. miejsc pracy w sferze budżetowej.

W ramach działań mających na celu uzdrowienie finansów publicznych koalicja konserwatystów z liberalnymi demokratami wprowadziła cięcia wydatków o 6,2 mld funtów, a od stycznia 2011 r. podniosła podstawową stawkę VAT do 20 proc. z 17,5 proc.

Inne działania przewidują zamrożenie w budżetówce płac powyżej 21 tys. funtów rocznie na trzy lata, zamrożenie zasiłku na dzieci na trzy lata, wprowadzenie limitu na zapomogę mieszkaniową i zmniejszenie ulg podatkowych dla gospodarstw domowych o dochodach powyżej 40 tys. funtów rocznie.

No proszę, a jednak można. Konserwatyści  zapowiadali cięcia min poprzez takie plakaty wyborcze:



Co prawda plany cięć w UK są kolosalne i w oczywisty sposób nierealne, ale jestem pewien, że postanowiono tu wykorzystać starą technikę negocjacyjną. Zarządaj więcej niż spodziewasz się uzyskać, żeby potem każde ustępstwo wyglądało jako akt łaski.


Cameron idzie ostro i widać, że dąży do Exuperowskiego pojecia perfekcji w której:



Perfection is achieved, not when there is nothing more to add, but when there is nothing left to take away.

W UK wiadomo kto rządzi. Tu nie ma wymówek, typu no chciałem, ale prezydent nie pozwolił. No chcemy ale senat zmodyfikował. Wiadomo, że jak wygra jakaś partia, to ona bierze całą odpowiedzialność za to co się dzieje pod ich rządami. We Francji mamy system typowo prezydencki. Jak sprawy idą w złym kierunku, to odpowiedzialność bierze za to Sarkozy i jego świta. W Niemczech podobny jest system kanclerski. Rządzą partie z kanclerzem na czele, a prezydent jest zupełnie nie istotny.


W Polsce za to jest tak, że władza wykonawcza podzielona jest pomiędzy rządem a prezydentem. Jeden i drugi wybierany jest w wyborach powszechnych (rząd pośrednio poprzez sejm).


Wskutek tego mamy ciągłą karuzelę wyborczą połączona z festiwalem obietnic. Ciągły bałagan myśleniem o wyborach i zwalaniem odpowiedzialności na inne osoby. Dlatego nie zgadzam się zasadniczo z osobami, które argumentują za głosowaniem na przeciwną opcję (czy to na prezydenta, czy to do sejmu), żeby nie oddać władzy w jedne ręce. Klincz nie jest dobry, gdyż odpowiedzialność jest rozmyta, a przy braku odpowiedzialności jest większa skłonność do kunktatorstwa lub robienia rzeczy zwyczajnie szkodliwych.


Teraz PO przejmuje pełnię władzy. I co teraz? Reformy? Powrót do idei 4xtak? Podatek liniowy? Cięcia w wydatkach budżecie o 40 procent w dół? Zmniejszenie biurokracji? Założenie firmy w 5 minut przez internet?


Czy kolejna karuzela wyborcza tym razem przed wyborami do samorządu, a potem do sejmu?


Przez 3 lata w sejmie można przygotować ustawy gotowe na cito. Teraz tylko wyciągnąć z szuflad i uchwalić zaraz po zaprzysiężeniu prezydenta. Hurra.


Obawiam się jednak, że reform będziemy widzieć tyle co kurzu na wietrze. No ale zobaczymy.


[youtube:http://www.youtube.com/watch?v=_hzv0TSSDgU&feature=related]














czwartek, 1 lipca 2010

Druga Norwegia

Jako że nasi kandydaci prześcigają się w obietnicach i niedługo wyborcom podarują Niderlandy, pojechałem w weekend sprawdzić obietnicę drugiej Norwegii. Druga Norwegia oczywiście w kontekście gazu (g)łupkowego, który to rzekomo posiadamy w ogromnych ilościach. W ogóle to mamy już tradycję w tworzeniu u nas jakiś "drugich krajów". Była już druga Japonia, była druga Irlandia. Za każdym razem po takich obietnicach w rzeczonych krajach działy się straszne rzeczy. W Japonii zaliczono dwie stracone dekady, W Irlandii zanotowano niespotykany slump w nieruchomościach co położyło ichnie banki, które w chwili obecnej są na państwowej smyczy, czytaj garbie podatnika.


Tym razem będziemy mieć drugą Norwegię, też i trzeba ostrzec Norwegów, gdyż jakieś nieszczęście szykuje im się za pasem.


Norwegia to kraj bardzo bogaty. Oprócz stabilnego prawa i nudy politycznej, która w znacznej mierze przyczyniła się do rozwoju tego kraju posiada ogromne złoża ropy. Ogromne oczywiście jak na tak mały kraj, który ma lekko powyżej 4 mln mieszkańców.


Bogactwo ropy sprawiło, że Norwegom się lekko przewróciło w głowach. Widać to wyraźnie gdy się podróżuje po tamtejszych drogach. Z pieniędzy z ropy wybudowano drogi do najdalszych i najmniejszych wiosek często i drążąc do nich tunele. Praktycznie podczas jazdy w Norwegii jedzie się albo na wiadukcie, albo w 5 kilometrowym tunelu, albo w wyrąbanych sztucznych przełęczach. Przy norweskich drogach polskie place budów to pestka.


Oczywiście nie ma najmniejszego sensu w drążeniu tunelu do skalnej leśniczówki czy budowaniu mostów nad przełęczami aby dostać sie na punkt widokowy. Jednak mając ogrom państwowych pieniędzy, wiele absurdów może znaleźć zastosowanie.


Norwegia dzielnie opiera się wstąpieniu do Unii Europejskiej, jednak myliłby się ten, który uważa, że to w obawie przed biurokracją i położeniem ręki na ich funduszu naftowym. Otóż w Norwegii zasadniczo rządzi lobby rolnicze, które dotuje rolnictwo na potęgę i boi się, że UE zabroni im w tak dużym stopniu je wspierać. Norwegowie ubzdurali sobie, że w kraju którym 3 % gruntów stanowią użytki rolne, społeczeństwo musi być żywnościowo samowystarczalne. Subsydiują rolnictwo na potęgę z pieniędzy z ropy, a mimo to żywność jest koszmarnie droga. Te fanaberię przypominaja trochę politykę Arabii Saudyjskiej, która również subsydiuje u siebie produkcje zboża, która summa summarum jest 4 razy droższa od zboża importowanego. Polityka samowystarczalności Norwegii ma jednak bardzo głębokie korzenie sięgających czasów Napoleona, kiedy podczas brytyjskiej blokady Norwegia przymierała głodem. Nie inaczej było w późniejszych czasach, kiedy głód doprowadził do masowej emigracji do USA porównywalnej z irlandzką. Po tych okresach jakaś trauma została w Norwegach i do dziś pozostał w niej ten dość kosztowny bias.


Norwegowie zarabiają średnio 4 razy więcej niż średnia zarobków w Polsce. Można by powiedzieć wow! lecz entuzjazm znika gdy wejdzie się do obojętnie jakiego sklepu. Ceny są po prostu kosmiczne i często trzeba je mnożyć razy 3, 4 a nawe 10 razy. Butelka 0,5 l zwykłego piwa kosztuje 17 pln. Bilet komunikacji miejskiej (na jeden przejazd) 16 pln. W pociąg lepiej nie wsiadać bo 40 km jazdy może Cie kosztować 200 pln. Paliwo w miarę tanie... 7 pln za l. Wynajęcie kawalerki na obrzeżach Trondheim na 3o m2 - ok 3300 pln


Żywność?? proszę bardzo. Zwykły bochenek chleba 15 pln. Oczywiście wszytko to zasługa podatków no i wysokich zarobków samych Norwegów. Norweg za granicą jednak to pan. Wiele podróżują i zgodnie mówią, że za granicą to wszytko kosztuje next to nothing.


Co ciekawe postępujące zidiocenie młodzieży przez bezstresowy system edukacyjny odbija się również w Norwegii. Przykładem niech będą norwescy lekarze, których bezstresowe studia nauczyły, że na każdą dolegliwość przepisują paracetamol i herbatki ziołowe. Jak pacjent przychodzi drugi raz, to wypisują skierowanie do Oslo i z głowy. Stąd ogromną estymą cieszą się lekarze i pielęgniarki z emigracji, głównie z krajów byłego bloku wschodniego.


W Norwegii jest dużo Polskiej emigracji, która dzieli się na dwie grupy. Pierwsza pracuje fizycznie i mieszka w Norwegii z zamiarem dłuższego pobytu. Jednakże ze względu na horrendalne koszty utrzymania nie ma możliwości odłożenia jakiś pieniędzy. Żyje jednak im się o wiele lepiej niż na bezrobociu lub za 1000 pln w Polsce.


Druga grupa to emigranci hardcorowcy. Kupują bądź wynajmują pracowniczy barak budowlany, w którym mieszkają po sześciu w jednym. Żywią się wałówą z Polski, głownie puszkami z fasolą i chińskimi zupkami. Wszystkim co wysoko kaloryczne i można w dużych ilościach przywieź z Polski. Podejmują się każdej pracy, dzięki czemu są już obiektem norweskich żartów (typu czy istnieje praca którą Polak za pieniądze się nie podejmie...). Egzystencja to moim zdaniem marna i na krótką metę.. kiedyś po prostu zdrowie wysiądzie.. Czy to fizyczne czy psychiczne.


Bonanza Norwegii wydaje się jednak powoli kończyć wraz z kurczącymi się zasobami ropy, której szczyt wydobycia przypadł na 2001 rok.



Wraz z końcem dopływu walut z eksportu ropy, która stanowi ponad 50 % całego eksportu Norwegowie będą musieli przestawia się na inne dziedziny działalności.


Kilka fotosów :


Wieża kontroli lotów... zgoła odmienna od tej która witała polskiego prezydenta w Smoleńsku ;)



Piwo w nieturystycznym mieście w Norwegii?? nie ma problemu. koszt 40 PLN :)


Ponad 500 letnie drzwi do Kościoła. Zaraz obok spotkałem dwóch polskich emigrantów hardcorowców, którzy opieprzyli nas że zapłaciliśmy za bilety. Przecież oni tu pracują i mogli nas wpuścić przez płot. Achhh to polskie cwaniactwo za 3 grosze.


A pracowali, a raczej budowali 1000 letni wikiński grobowiec. Zapomniałem spytać czy wcześniej nie montowali tych drzwi :)



Elektryczne taksówki to powoli w Norwegii normalny krajobraz. Dodaj do tego fakt, że 100 % energii elektrycznej pochodzi z tam wodnych i można rzeczywiście mówić o jeździe bez zanieczyszczeń.


Norwegia to ojczyzna metalu i to tego z najwyższego sortu. Stąd nawet w sklepach z gazdżetami dla nastolatek można spotkać plakaty koncertów metalowych.


Próbka trochę łagodniejszego grania:


[youtube:http://www.youtube.com/watch?v=yz40awy3JF8]


[youtube:http://www.youtube.com/watch?v=Ss9Hcw4zFfM]


[youtube:http://www.youtube.com/watch?v=97XFWOqU7X4]















Rewolucje

Wyrażenie "rewolucja" ma dość krótką historię, bo po raz pierwszy zaczęto go używać na określenie rewolucji w 13 koloniach angiels...