piątek, 25 września 2009

Dla tych co karty rozdają

Jest jeszcze trochę problemów z przenosinami na nowy serwer - na przykład nie mogę dodawać grafik, filmów etc, zatem dziś wpis, a w zasadzie przedruk pewnej historyjki nieznanego mi autora. W sam raz na weekend.


Pytanie. Jakie zjawisko ekonomiczno-społeczne opisuje historyjka? :)



                "Dla tych, co karty rozdają"

Spojrzałem w lustro. Przeraziłem się: zapadnięte policzki, wory pod oczami, mętny wzrok. Ta opona z Ursusa, którą chowam pod swetrem -niech nikogo nie zwiedzie - żaden tam objaw dobrobytu, ale opuchlizna głodowa. Metaliczny posmak wyjedzonego z okien kitu doprowadza mnie do szału, a już gwoździem do trumny okazał się widok zdechłej z głodu bakterii w mojej lodówce. 


 Postanawiam coś z tym zrobić...


                    ***



Nazajutrz wybieram się do mojego wydawnictwa.
- Dzię dobry! - mówię najinteligentniej jak umiem.
Odpowiada mi fortissimo przewracających się na mój widok redaktorskich flaków.
- Czego! - odpowiada redaktor naczelny, doc. dr hab. zresztą.
- Ja po pieniądze...
 Redaktorska twarz, niczym papierek lakmusowy, zmienia barwę na fioletową (robi tak chyba dla zasady?), marszczy czoło, które zbiega mu się z brodą, żyły na karku nabrzmiewają do przekroju jamalskiej rury, poczym wszystko to
eksploduje breją niegodnych pióra przekleństw.
- Po co?... Pieniądze?... A niby skąd?. Twoja ostatnia cegła, rozeszła się w 4 egzemplarzach!
- Ja, Marycha i dwójka dzieci - zgadza się!
 - A pozatem Johnny, czy poza dziećmi zrobił pan coś w życiu co ma ręce i nogi? Na giełdzie żeś pan zbankrutował, a jak pan otworzyłeś fabrykę w Izraelu co to szyła jarmułki na ickowe kepela, to nagle wszyscy przeszli na katolicyzm! Więc zrób pan lepiej coś dla ludzkości i załóż pan firmę pogrzebową to ludzie przynajmniej przestaną umierać!

 Jak widzicie zbytnim szacunkiem u naczelnego to ja się nie cieszyłem, ale żegna się ze mną czule:
- Paszoł won, grafomanie!

Dokładnie nie wiem co to znaczy, ale graf to chyba coś pomiędzy książę a hrabia.
Następnym punktem programu jest tourne po pobliskich śmietnikach. Delektując się prawie świeżym kąskiem kaszanki, czuję smak bankructwa.

Muszę coś z tym zrobić...


    ***


Wieczorem dzwoni do mnie redaktor naczelny i mówi, że przyszła felerna partia papieru - na papier toaletowy się nie nadaje, a wyrzucić szkoda. Jeśli więc akurat mam coś na warsztacie, to mogą mi to wydrukować. Dopatruję się w tym opatrzności boskiej. To dla mnie być albo nie być. Muszę napisać coś porażającego, coś co uchroni mnie przed kompletnym bankructwem - szekspirowska głębia i napięcie Ludluma w jednym, oceaniczne szkwały i cisza Morza Martwego, piękna i bestia, słowem megahit, literacki Rolls - Royce. Temat mam już gotowy, z miejsca zabieram się do pracy.


Okoliczności mi sprzyjają. Wena przez parę nocy obdarza mnie łaskawym spojrzeniem. Pióro gładko radzi sobie ze słowną materią. Papier wnet czerni się zręcznymi aluzjami, celnymi ripostami i odkrywczymi spostrzeżeniami. Niczym bąbelki powietrza na powierzchnię papierowego oceanu zaczęły wypływać słowne perełki. Jeszcze tylko literackim skalpelem usuwam wszystko co zbędne: żadnych powtórzeń, barokowych dupereli, zbędnych słówek czy popisów erudycji. Wena po tych kilku nocach wygląda na zajechaną niczym moja Maryśka, ale trzeba przyznać - dała z siebie wszystko. Biorę rękopis pod rękę i lecę do wydawnictwa. Drukują!



            ***
Po paru dniach dzwoni naczelny i nieco zakłopotany mówi:  Hmm, wiesz Johnny nie wiem jak Ci to powiedzieć...
- Ani jednej sztuki! - domyślam się najgorszego, bo przecież jeszcze nikogo
z rodziny nie posłałem do księgarni.
- Nie, nie! Te 100 sztuk rozeszło się na pniu. Zdecydowaliśmy się na dodruk!

Natychmiast przeprowadzam śledztwo wśród znajomych, ale każdy z nich przedstawia na tę okoliczność wiarygodne alibi. Podejrzewając, że spiskowa teoria dziejów dopisuje nowy rozdział pt "Jak Johnny'emu dałam redaktorskiego kopsztyka" postanawiam sprawdzić jeszcze stan konta w banku. A tam, proszę Państwa, debet uzupełniony i nawet parę cyferek na plus!



Początkowo słowo "sukces" wiązało się z zaproszeniem panów z elektrowni, gazowni i telekomunikacji, aby na nowo przywrócili mnie cywilizacji. Ciepła strawa każdego dnia, gorąca woda i widok prawidłowo funkcjonującej żarówki był dla mnie tym, czym dla Kolumba skrawek amerykańskiego lądu, takie ponowne narodziny, reinkarnacja na żywo. Wnet pozwoliłem sobie zaprosić moją Maryśkę na hamburgera do Mc Donalda, a i gębusia jakoś tak sympatycznie się
zaokrągliła.
Po pewnym czasie zacząłem być znany w okolicy: skromny wywiadzik do lokalnej gazety, odczyt w miejscowej szkole ekonomicznej, czy parę słów w lokalnej rozgłośni. Jednakże znikające w mgnieniu oka kolejne nakłady skutkowały dziwnym przeczuciem, że ten hamburger w Mc Donaldzie to tylko kamień węgielny pod wspaniały Empire State Building mojej kariery. Pierwsze przekłady, przychylne recenzje w liczących się pismach no i te rekordy sprzedaży zwróciły na moją osobę uwagę mediów. I to tych najważniejszych - PAP, Reuters, CNN.

No i zaczęło się: rauty, spotkania z VIPami tego świata, uściski całuski, zaproszenia. A te nagłówki w gazetach. Tylko poprzez wrodzoną skromność nie wspomnę - Wall Street Journal: "Shakespeare ekonomii", Financial Times: ""Pisarski Einstein".



Popularność jaka osiągnąłem przeszła najśmielsze wyobrażenia. Dość powiedzieć, że na wieść o moim sukcesie wydawniczym Danielle Stelle decyduje się na radykalną operację plastyczną - amputacji swojej pisarskiej ręki. W Zanzibarze wprowadzają na szeroką skalę program walki z  analfabetyzmem, aby dziatwa mogła zapoznać się z tą perłą współczesnej beletrystyki. W Hollywood trwają bratobójcze walki między producentami o prawa do ekranizacji mojej
powieści. A zamówień na kolejne części to mam tyle, że Rocky V i wszystkie brazylijskie opery mydlane razem wzięte, to jak zgrabna miniaturka. Marycha z niepokojem przegląda stan konta bankowego, które powiększa się z gracją gigahercowego procesora.
- Oj złociutki - mówi ze słodką troską w głosie - co to będzie jak na koncie
będzie równe 10 mln dularów?
- Ciebie to tu wtedy na pewno nie będzie! - myślę sobie.

Dobrze mi. Ot taki niedyskretny urok bogactwa.


            ***



Czas najwyższy na jakiś morał, a mam ich parę w zanadrzu. Mógłbym napisać coś o przegranych bitwach a wygranych wojnach, albo o sposobach jazdy wozem, ale darujmy sobie te tanie komunały - w końcu nie piszę teraz
jakiegoś podrzędnego moralitetu. Natomiast nie daruję sobie przyjemności skreślenia paru słów do mojego redaktora naczelnego, który przez lata był władcą i panem mego życia, który rozdawał karty i myślał, że tak będzie wiecznie:
    - Słuchaj no bucu! Od dziś żaden tam Johnny tylko von Johann herbu
Strata, a pozatem widzę cię jutro o 11.00 przed moimi drzwiami - Marycha wybiera się na zakupy, a nie ma nikogo kto by Jej siatki nosił. Tylko na Boga, nie rób Jej wstydu i nie otwieraj gęby w towarzystwie!

P.s. Byłbym zapomniał! Tytuł owej książki brzmi "Jak pisać by nie zbankrutować"

4 komentarze:

  1. Myślę że dobrym zakończeniem w kontekście ekonomicznym byłoby kolejne zadołowanie naszego bohatera ......
    Takie jest życie.
    A na wszystko dobry jest humor i dystans
    :-)

    OdpowiedzUsuń
  2. Myślę, że marzenia to dobra rzecz,.... szczególnie jak się w plecy na giełdzie dostanie. Ot taka odtrutka i wejście smoka, w świat przyjazny, bo nierealny.
    Dookoła jednak nędza życia codziennego, wyścig szczurów, pracoholizm, uzależnienia (od kompa i blog-ów) na co dzień.
    A przecież wystarczy w totka skreślić 6-tkę i po sprawie. Ale, ale co z tymi milionami zrobić by inflacja nie zjadła? No tak na giełdy i .....znów w plecy.
    Myślę, że marzenia to dobra rzecz.........

    OdpowiedzUsuń
  3. a tam giełdy, inwestować w Somalii! :D

    OdpowiedzUsuń
  4. Myślę, że historyjka dobrze obrazuje pewien mechanizm, który wspomaga gospodarkę do wychodzenia z recesji. Mianowicie recesja jest matką najlepszych dzieł/wynalazków/pomysłów. Niestety nie wszyscy potrafią zrozumieć, że aby gospodarka mogła się odrodzić trzeba pozwolić niektórym podmiotom ponieść konsekwencje złych decyzji.

    OdpowiedzUsuń

Rewolucje

Wyrażenie "rewolucja" ma dość krótką historię, bo po raz pierwszy zaczęto go używać na określenie rewolucji w 13 koloniach angiels...