środa, 30 czerwca 2010

Global Finance Conference

Kończy się właśnie 3 dniowa konferencja finansowa na uniwersytecie ekonomicznym Poznaniu. Musze przyznać, że ilość prelegentów robi wrażanie. Około 100 naukowców z każdej części świata. Temat główny to oczywiście kryzys finansowy. Niestety recepty prezentowane przez szanownych doktorantów były do przewidzenia. Góruje tematyka o tym jak lepiej regulować rynki finansowe, jak lepiej je monitorować. Do propozycji systemu monitoringu banków wyciągnięto nawet stary wzór Altmana. Mnóstwo wykresów, mnóstwo tabel, mnóstwo górnolotnych słów. Słowem.. jest nad czym myśleć, żeby znowu słońce zaświeciło nad finansami.


Mi te wszystkie wykłady i propozycje kojarzą się z parafrazą żydowskiego kawału... Co zrobić aby koza wstawiona do domu nie śmierdziała?


Może zamontować jakiś zwierzęcy automatyczny system toalet? Może wprowadzić jakiś system wczesnego ostrzegania przed czynnościami fizjologicznymi kozy? Może psikać kozę dezodorantem raz dziennie, dwa razy dziennie.. jakaś częstotliwość musi być optymalna.


Nikt nie wpada na pomysł, żeby po prostu wystawić kozę na dwór, a takim rozwiązaniem była by likwidacja banku centralnego, państwowego pieniądza i wszystkich regulacji na temat pieniądza. No ale co wtedy robili by doktoranci?


Ostatecznie mało ludzi tu rozumie, że nie da się uciec od ryzyka. Można zamienić ryzyka małe na ryzyko duże ale o mniejszym prawdopodobieństwie. To nam gwarantuje fiat money. Przesunięcie ryzyka upadłości banków na ryzyko zawalenia się całego systemu. To drugie ryzyko dziś obserwujemy, ale nie dopuszczamy do świadomości.


Ciekawostką jest dość duża ilość muzułmańskich prelegentów opowiadających o Islamic Banking, choć mam wrażenie, że większość nie za bardzo łapie ten system. Zasady są proste, ale trudno sobie wyobrazić wdrożenie tego na zachodzie.


Za chwilę kończący wykład Roberta Mundella. Mundell to ciekawy gość. W 1972 roku w Genewie powiedział słynne prorocze zdanie:





Wkrótce będziemy świadkami dramatycznego wzrostu cen ropy naftowej, a potem wszystkich pozostałych dóbr.

Na jakiej podstawie się opierał? Na jednym wykresie. Wyprzedzającego wzrostu ceny złota.



Zobaczymy jakie ma teraz zdanie.

Na koniec musze powiedzieć coś o organizacji która jest fatalna. Przerwy kawowe ustalone na absurdalnie krótki czas 15 minut co skutkuje tym, że na następnym wykładzie nie ma praktycznie żadnych osób oprócz wykładającego. Pomieszczenia kawowe zmieniane i oczywiście niezgodne z rozdawanym programem. Lunch na stojąco bez żadnych stolików. Ludzie siedzą z talerzami na schodach. Właśnie od obcokrajowca się dowiedziałem, że wykład Mundella jest przeniesiony z Auli UE na Aule UAM. Wszyscy błądzą oczywiście, a na drzwiach auli UE nie ma żadnej kartki informacyjnej. Krowy doić, a nie organizować takie imprezy.

poniedziałek, 21 czerwca 2010

Wyciek

Wszystkim, którzy tak bardzo narzekają i złowieszczą na BP spieszę z pocieszeniem. BP upadnie. To co obecnie BP wydaje na zatamowanie wycieku, to kropla w morzu (zatoce?) podług tego, co będzie musiała wydać w procesach odszkodowawczych. Nie ma się co łudzić. Katastrofa wydarzyła się na terenie jurysdykcji USA. Kraju w którym można dostać milion dolarów odszkodowania od restauracji za to, że się z własnej winy poparzyło kawą. Gdzie palacze pozywają firmy tytoniowe za to, że chorują na raka płuc i wygrywają te procesy. USA to kraj prawników i BP jako twórca jednej z największej katastrofy ekologicznej w tym kraju zostanie zjedzony razem z kopytami.


Pozywać będą wszyscy. Od poszczególnych stanów za zniszczenie wybrzeża, poprzez rybaków, przez hotele, które tracą turystów,  po pojedynczych ludzi którzy weszli do zatoki, a nie zostali poinformowani o tym, że w wodzie może pływać ropa. Nie musi być nawet żadnej wysypki na skórze, nie musi być żadnej ropy. Wystarczy świadomość "że coś się mogło stać". Straty moralne w takim człowieku mogą być olbrzymie ;)


Konkurencja zresztą w tym bardzo pomoże... Exxon, Mobil Statoil bardzo chętnie dołoży starań, żeby cała  BP dołączyła do swojej zatopionej platformy na dnie zatoki.


W tej chwili nie ma bardziej zdeterminowanej jednostki jak BP żeby podnieść się z tego kryzysu. Choć im dłużej wyciek pozostanie otwarty, tym coraz głośniej będzie docierać do nich fakt, że sprawa jest przegrana. Nie chodzi o wyciek. Ten można zatamować.  Firma już się nie podniesie.


Kto na tym wszystkim straci? Przede wszystkim emeryci w USA i UK, gdyż w akcjonariacie spółki są przede wszystkim fundusze inwestycyjne z tych krajów:



Zresztą w lista właścicieli którzy się najwięcej wkurzą jest rozsiana po całym świecie. Od Norwegii przez Kuwejt po Chiny




BP upadnie, jednak nie wiem czy jest się z czego cieszyć. To przede wszystkim dramat tej firmy i ich właścicieli. Owszem, ma wycieku traci środowisko i wszyscy mieszkający wokół zatoki, jednak winowajca zapłaci najwyższą cenę, czyli bankructwem.


Cieszyć się  nie ma co, gdyż przez te odszkodowania ropa będzie w przyszłości jeszcze droższa. Jest oczywiste, że wszystkie pozostałe firmy mając na względzie koszty wpadki odpowiednio się ubezpieczą. Ubezpieczenie kosztuje i będzie wliczone w koszty wydobycia baryłki ropy.


Jeżeli firmy się nie ubezpieczą, to zastosują nadzwyczajne środki ostrożności w każdym swoim odwiercie. Zabezpieczenia techniczne również kosztuje i one również podwyższą koszt wydobycia baryłki.


Prowadzenie biznesu to ryzyko. Ci wszyscy którzy tak bardzo złowieszczą właścicielom firm, co to wykorzystują pracowników teraz mają przykład, który na pewno nie wezmą pod rozwagę. Pracownicy BP po prostu zmienią pracodawcę z BP ma Exxona i pewnie nawet nie będą musieli zmieniać platformy na której pracowali. Zamienią tylko firmową kurtkę i w nosie będą mieli bankrutującego właściciela BP.. W końcu to nie ich firma. Ona ich tylko "wykorzystywała", a że ponosiła przy tym ryzyko... a co to jest ryzyko?


Należy mieć nadzieje, że odszkodowania nie będą wzięte z kosmosu i będą w miarę rozsądne. Jednak nadzieja to raczej płonna, gdyż jeżeli za rozlaną kawę można dostać miliony, to ile będzie wynosiło odszkodowanie za rozlaną ropę? Jedno jest pewne. Te odszkodowania się wszystkim odbiją czkawką przy dystrybutorze.

sobota, 19 czerwca 2010

Dynamiczni lecz zacofani

W dzisiejszej wyborczej artykuł pt. Dlaczego nie ma polskiej Nokii doskonale się wpisuje we wpis na Prologos "Polska Agencja Rozkładu Przedsiębiorczości". Wpisuje się parciem na innowacyjność.


Najpierw jednak kilka faktów ku pokrzepieniu serc z rzeczonego arta :). No więc jako Polska od 1991 roku nie mieliśmy ani razu ujemnego wzrostu gospodarczego czyli spadku, czyli recesji. To oczywiście dobrze, ale też i wielkim tygrysem gospodarczym nie byliśmy. Patrząc na wykres Polskiego PKB per capita to rzeczywiście można sie napawać dumą:


Za WolframAlpha


Wzrost imponujący jednak do czasu jak zestawimy to ze wzrostem innych państw:


Jak widać było można lepiej.


Oczywiście nie ma też co wielce rozpaczać. Irlandia czy Hiszpania miała o wiele lepsze podstawy do rozwoju niż Polska, gdyż my po 40 latach komunizmu dorobiliśmy się nikomu nie potrzebnych fabryk produkujących przestarzały wojskowy sprzęt na potrzeby układu warszawskiego oraz praktycznie nieistniejącej infrastruktury. W związku z tym po przewrocie 89 roku zaczynaliśmy praktycznie od zera, a właściwie na minusie, bo i siłę roboczą mieliśmy silnie uzwiązkowioną no i przeświadczoną, że "czy się stoi czy się leży, dwa tysiące się należy". Zresztą Wałęsa zapytany o wizję po przewrocie powiedział, że chciałby połączyć dwie cechy. Jedną z zachodu a jedną z komunizmu. Z zachodu miały być w nowym systemie wysokie zarobki, a z komunizmu to, że nie trzeba dużo pracować. Dużo to mówi o pojęciu czy jest gospodarka rynkowa :)


Tak więc zaczynaliśmy z strukturalnym bezrobociem i łatką "dzikiego kraju", zresztą pewnie całkiem słuszną. To się oczywiście z czasem zmieniało, a w szczególności w ostatniej dekadzie, o czym świadczą wykresy. Dziś przechodzimy w następny etap, gdzie łatka dzikiego kraju, przemienia się w łatkę stabilnego kraju. Proszę jednak nie mylić stabilności z brakiem dynamiki, gdyż stabilność, to coś co biznes lubi najbardziej. Przykładem idealnej stabilności jest Szwajcaria. Tam się w polityce jak i w prawie od lat nic nie dzieje. Zresztą mało ludzi interesuje się polityką, a bardziej zwracają uwagę na referenda, które są tam dość powszechne. Zastój w polityce jest taki, że praktycznie nikt nie wie kto jest prezydentem Szwajcarii. Prezydent do pracy dojeżdża pociągiem i z reguły nie jest rozpoznawany. Idealne miejsce do prowadzenia biznesu :)


Dla Polski jednak wiatr wieje coraz silniejszy wraz z postepującym kryzysem i cięciami kosztów w centralach zachodnich. A najlepiej ciąć przenosząc produkcje do tańszego kraju jakim jest Polska o czym pisałem we wpisie "Złota Polska Dekada"


Według MFW Jesteśmy 8 w Europie oraz 20 na świecie krajem pod względem siły nabywczej zarobków. W narodzie jest niezrozumiała chęć do narzekania, tymczasem 20 wynik na świecie, po takiej historii gdzie praktycznie od 20 lat możemy na poważnie się rozwijać to ścisła elita. Inaczej mówiąc, gdybym miał możliwość losowania innego miejsca urodzenia, to bym się na to nie zgodził. Najprawdopodobniej bym wylosował życie zbieracza śmieci gdzieś w delcie Gangesu, albo rolnika w ziemiance gdzieś w środkowych Chinach.


Wracając jednak z tych dygresji do artykułu wyborczej, to to co się oczywiście nie podoba autorowi to brak innowacyjności. Naprawdę nie wiem skąd się bierze we wszelkich maściach dziennikarzy, naukowców, polityków i innych decydentów to utyskiwanie nad brakiem innowacyjności. Autor wymienia całą listę krajów, które mają po 5 razy więcej wydatków na innowacje (publiczne? prywatne? nie wiem jak oni to mierzą) niż Polska i nawet się nie zająknie, że wzrost gospodarczy u nich jest 5 razy mniejszy lub wręcz są w recesji. Słowem, po co innowacje skoro się na nich traci. Nie wiem skąd wśród tych podpowiadaczy ta przemożna chęć stworzenia w Polsce polskiej Nokii. Czy będą od tego bogatsi? Czy będą szczęśliwsi? Dumni?


Kapitał jednak nie ma narodowości. Nawet epatująca wszędzie flagami Szwecji IKEA jest holenderska.


Tak więc Polska jest dynamiczna lecz zacofana, bo nie innowacyjna. Ja pytam... i co z tego? Skoro na zacofaniu można o wiele bardziej zarobić niż na oświeceniu, to bądźmy zacofani. Przyjdzie pora, że z kapitału zbudowanego na zacofaniu będziemy robić coraz to bardziej skomplikowane rzeczy, lecz na pewno bez oświeconych pomagierów z boku, którzy wiedzą wszystko oprócz tego jak zbudować rentowny biznes.


[youtube:http://www.youtube.com/watch?v=zMMEwg4ZaEc]




wtorek, 15 czerwca 2010

Jak Polacy wydają pieniądze

Przy okazji niedawnego wpisu doxy, ukazującego strukturę wydatków przeciętnego Amerykanina:



Warto pokazać jego polską wersję według GUSu:


Poza tym że na żywność Amerykanie wydają procentowo znacznie mniej niż Polacy, co jest pewnym wyznacznikiem zamożności, to zaskakuje ilość pieniędzy jaką amerykanie wydają na transport i utrzymanie mieszkania (łącznie z ratą kredytową).


Oczywiście w wartościach nominalnych amerykanie wydają ze 4 razy więcej od Polaków, ale strukturę i tak mają trochę chorą. Praktycznie połowa wydatków na utrzymanie mieszkania i dojazdy do pracy. brrrrr

czwartek, 10 czerwca 2010

Imigracja

W Europie coraz ważniejsze stają się problemy z mniejszością muzułmańską lub szerzej: nieasymilującą się imigracją odmiennej kultury. Dość powiedzieć, że w ostatnich wyborach w Holandii trzecią siłą w parlamencie będzie partia, która wypłynęła na poglądach anty-islamskich. Wraz z ostatnim zakazem budowy minaretów w Szwajcarii, zakazem noszenia burek we Francji, wybór holenderskich wyborców wskazuje na pewien przełom w poprawności politycznej Europy. O ile w Polsce problem nieasymilującej się imigracji praktycznie nie istnieje, to w krajach zachodnich narasta coraz większa obawa. Po emisji klipu Justice


[youtube:http://www.youtube.com/watch?v=4sbxOlk-Z1E]


we Francji rozgorzała debata nad tym, co się w zasadzie dzieje i ich kraju. Mimo, że filmik jest klipem muzycznym, to jednak każdy w nim znalazł coś z własnego doświadczenia. Było o czym rozmawiać. Te rozmowy toczą się praktycznie we wszystkich krajach zachodniej Europy. Od Norwegii, po Hiszpanię. Narazie po cichu, wśród znajomych, lecz wkrótce imigracja stanie się poważnym problemem wyborczym. Pokazuje to dzisiejszy przykład Holandii.


Można się oczywiście śmiać  i podważać filmy jak poniższy:


[youtube:http://www.youtube.com/watch?v=PuRgQ8AR6Ww]


lecz nie zmienia to faktu, że muzułmanów i innych imigrantów nie asymilujących się z kulturą zachodnią jest coraz więcej.


Należy się zastanowić, czy to dobrze czy to źle.  Skoro chcemy mieć wolny przepływ ludzi, rdzenni europejczycy nie chcą się rozmnażać, to może nie ma w tym nic złego, jeżeli za kilka dekad będziemy mieć za sąsiada kalifat niemiecki, a na wakacje będziemy jeździć do sułtanatu Kordoby.


Moim zdaniem, liberalizacja przepływu ludzi jest okay tak długo jeżeli idzie ona w parze z liberalizacją gospodarki i przede wszystkim liberalizacji rynku pracy. Nie mam żadnego problemu z tym, że jakiś inżynier z Maroka osiedli się  z rodziną pod Warszawą i będzie pracował w fabryce samochodów. Z reguły ludzie, którzy przyjeżdżają za pracą, są cenni dla gospodarki i bardzo szybko się asymilują. W końcu codzienne kontakty w pracy z innymi ludźmi wręcz tą asymilacje wymuszają.


To co jednak przyciąga nieasymilujących się imigrantów to socjal. Świadomość, że życie na garnuszku państwa we Francji jest kilkanaście razy wygodniejsze niż głodowanie w Afryce jest bardzo silnym motywatorem. Skoro jeszcze za każde nowe dziecko dostanie się jeszcze więcej socjalu, to i rozmnażanie z tego punktu widzenia jest opłacalne.


Problemem dzisiejszej zachodniej Europy nie jest imigracja, ale socjal, który napędza bezproduktywną i nie asymilującą się imigrację.


W Norwegii państwo oferuje za darmo naukę języka norweskiego dla imigrantów z Pakistanu. Zainteresowanie jest małe, bo i pracować nikomu się nie chce. A jak nie chce się pracować, to tym bardziej się nie chce uczyć języka. Stąd powstają naturalne getta, gdzie owi imigranci egzystują jako wykluczeni z życia społecznego na własne życzenie na garnuszku pracujących.


Trzeba postawić pytanie o strategię wyjścia z tej sytuacji dla Europy.  Odpowiedź wydaje się prosta i idealnie współgrająca z obecnym kryzysem zadłużenia strefy euro.


Obciąć socjal do minimum lub zera dla wszystkich.


Tym sposobem pieczemy dwie pieczenie na jednym ogniu. Deficyty budżetowe spadają do zera oraz powstrzymujemy napływ bezproduktywnej imigracji. Oczywiście Europa ciągle pozostaje otwarta, i w żaden sposób nikogo się nie dyskryminuje.


Można jeszcze pójść inną drogą i wykorzystać obecne konflikty w Iraku czy Afganistanie. Skoro imigranci korzystają w przywilejów i nie chcą pracować woląc wykorzystywać system socjalny, można za odmowę podjęcia pracy oferowanej przez urzędy pracy brać w kamasze. Nie chcesz sprzątać trawników za 2 euro za godzinę? Idziesz do wojska i gonisz z giwerą górali w Afganistanie. Oczywiście dla kobiet takie same regulacje; nie można ich dyskryminować.


W końcu służba wojskowa to rodzaj podatku, a podatki każdy obywatel płacić musi; Jeżeli nie od pracy to poprzez służbe wojskową :)


Także zakaz noszenia burek czy budowania minaretów nie rozwiąże problemu. Zresztą jak ten zakaz wyegzekwować? Francuscy policjanci od dawna nie zapuszczają się w dzielnice muzułmańskie.


Dopóki będzie motywator ekonomiczny w postaci hojnego socjalu, dopóty będzie niewątpliwy problem niechcianej imigracji.



czwartek, 3 czerwca 2010

Iran porzuca euro

Jak donosi reuters, Iran właśnie rozpoczyna akcję wymiany swoich rezerw trzymanych w Euro na dolary i złoto:



The Iranian central bank has announced that it will sell 45 billion euros from its foreign exchange reserves to buy dollars and gold, China's official Xinhua news agency reported on Wednesday, citing unspecified Iranian media reports.

Pakistańskie media doprecyzowują, że owo złoto to nie jakieś ETFy, czy inne fundusze oparte na złocie (na przykład fundusz emerytalny "złota jesień" :D ) Tylko złote sztaby:



The Central Bank of Iran is converting 45 billion euros of its foreign exchange reserves into dollars and gold ingots

No nie wiem. Iran wydaje się trochę pijany w tej swojej polityce. Dwa lata temu ogłaszał, że już nie będzie akceptował dolarów w obrocie za swoją ropę, gdy dolar był na poziomie 1,6 do Euro. Teraz gdy dolar jest o wiele mocniejszy (1,2 do euro) Iran ogłasza jego skupowanie. Oczywiście tego czego się przestraszył Irański Bank Centrlany to długu PIIGS denominowanego własnie w Euro i zapowiedzi ECB, że w razie co, to ten dług im wydrukuje. Ale czy ucieczka do dolara jest rozsądna, to tego bym nie powiedział. W końcu dzisiejszy kursy papierowych walut coraz bardziej przypominają rollercoaster w tempo medialnych doniesień o bankructwach banków czy zamieszek ulicznych.


Jedno co się rzuca w oczy to powracający, bądź umacniający się sentyment regionu zatoki perskiej do złota. Dodajmy do tego Chiny i mamy złoto po 1200$ w trendzie rosnącym.



EDIT:


Jak pisze Rafał w komentach na FB:


a to oznacza skreslenie Iranu z listy panstw wspierajacych terroryzm. good. Iran byl spoko krajem poki nie zaczal zmieniac waluty w ktorej rozlicza sie tamtejsza - jedna z trzech najwiekszych na swiecie - gielda paliwowa. Dolar zastapili euro. wtedy nagle Teheran stal sie straszliwym zagrozeniem. jesli chlopaki wroca do dolara problem zniknie. Poza tym Turcja coraz mocniej wylamuje sie z polityki proamerykanskiej, wiec niezdziwie sie jesliz a pare lat Iran "zdemokratyzuje sie" i zostanie sojusznikiem USA. Stawiam na wykorzystanie kryzysu euro do wycofania sie z twarza z draznienia jankesow. w sumie na jedno wychodzi, ale skutki polityczne sa tu o wiele bardziej istotne od biznesowych.




Well said.

wtorek, 1 czerwca 2010

Akap, niewolnictwo i monarchia. Na poważnie.

Dziś wpis gościnny mego serdecznego kolegi Karola Nowackiego, który to prowadzi bloga De Republica emendanda (Pozdrówcie go tam proszę :) )


Wpis jest bardzo hermetyczny, lecz mimo to zdecydowałem się go opublikować. Żeby rozszczelnić trochę temat, trzeba przedstawić głównych bohaterów:


Profesor Rothbard - to jeden z głównych myślicieli libertarianizmu i anarchokapitalizmu. Mimo, że sam wiele czytałem z Rothabarda i podziwiam go za jego jasność i logiczność wypowiedzi,  to moje  zrozumienie dla niego kończyło się wraz z udowadnianiem zbędności państwa. Próby wytłumaczenia prywatnego sądownictwa czy armii i postulaty zniesienia państwa zawsze trąciły mi jakąs dziwną intelektualną komedią :)


Cezar Borgia - Syn papieża Aleksandra VI, młodego Casanowy rządnego władzy. Ciekawie opisany w świetnej książce "rodzina Borgiów".


Resztę bohaterów albo znacie albo sprawdźcie w wiki.


Rynek Jeżycki - miejsce akcji. Poznański bazar gdzie można kupić na lewo mydło, powidło i pietruszkę. Można obejrzeć pod tym linkiem


Pyry to ziemniaki, a gzik to wielkopolski biały ser na śmietanie:)


Enjoy


************************************************************************************


Przechadzałem się właśnie pomiędzy straganami Rynku Jeżyckiego w poszukiwaniu sprzedawcy, który uznałby moją ocenę wartości kilograma pyrów za zawyżoną, gdy usłyszałem, jak ktoś na pół błagalnie, na pół z oburzeniem woła:
- Ależ proszę pani, to jest srebro! Co prawda niecałe pół uncji i próba tylko 625, ale przecież lepsze to niż papier!
Spojrzałem w kierunku, z którego dochodził głos. Nie zobaczyłem jednak wiele; wołającego otoczyli już szczelnie zaciekawieni przechodnie. Podszedłem bliżej; zdawało mi się, że gdzieś już tego człowieka słyszałem. Nic dziwnego zresztą, na Rynku Jeżyckim zawsze spotyka się sąsiadów i znajomych.
Trudno było przecisnąć się do przodu, lecz wystarczyło, że zobaczyłem sam czubek łysiny, a poznałem, do kogo zarówno głos, jak i sama łysina w myśl aksjomatu samoposiadania należą,
- Profesorze Rothbard! - krzyknąłem z zaśpiewem na ostatniej sylabie, jak każą reguły tutejszego dialektu.
Głos ucichł, a łysina poruszyła się w moim kierunku; tłum rozstąpił się i ujrzałem całą postać profesora. Żałosny to był widok! Marynarkę miał pomiętą, okulary złamane w połowie i sklejone taśmą, nawet muszka zwisała smutno, zamiast dumnie zdobić szyję i świadczyć niezawodnie o wolnorynkowej zawartości znajdującej się nad nią głowy.
- A, to pan, witam, witam - powiedział Rothbard i zamachał mi na powitanie dłonią, w której trzymał monetę. - Właśnie tłumaczyłem pani handlarce, że niniejszy krążek srebra - Wskazał monetę, na której widniał napis "XXX lat PRL". - Nie tylko nie jest gorszy od fiducjarnego pieniądza, zresztą, co ja mówię, nie pieniądza nawet, a prawnego środka płatniczego, ale wręcz przewyższa go pod każdym względem jako prawdziwy i solidny pieniądz kruszcowy.
No tak, to do niego pasowało. Profesor Rothbard zawsze próbował kupować na Rynku Jeżyckim za prawdziwe pieniądze, co jednak rzadko mu się udawało. Problemem nie był tu, jak mu się nieodmiennie wydawało, przymus państwowy. Na Jeżycach policjanci starają się unikać mieszkańców. Po zmroku boją się w ogóle wyjść z komendy na Kochanowskiego; w biały dzień można spotkać ich na ulicach, nigdy jednak nie widziano, aby robili komuś nieprzyjemności z powodu transakcji w walucie innej niż bilety NBP. Nie, to sam profesor popełnił kiedyś poważny błąd: nauczył wszystkich handlarzy subiektywnej teorii wartości. Od tego czasu wpadają w ciężki dysonans poznawczy, gdy próbuje płacić im za warzywa złotem i srebrem, jednocześnie zapewniając ich o wielkich zaletach tych kruszców. Na wszelki wypadek proszą więc o banknoty.
- Dzień dobry, panie profesorze. W sprawie monety niewątpliwie ma pan rację, ale co też się panu przydarzyło? Czyżby napadli pana keynesiści? - spytałem, szczerze zmartwiony. Od dawna podejrzewałem, że wykładowcy Akademii Ekonomicznej coś przeciwko niemu knują.
- Nie, drogi panie. - Zasmucił się Rothbard. - Stało się coś znacznie gorszego. Obawiam się, że zostałem niewolnikiem!
Pokiwałem ze zrozumieniem głową.
- Znów PIT? - zapytałem. Profesor za każdym razem ciężko znosił kontakty z urzędem skarbowym. Mimo to nieludzkie biurwy nie przestawały go nękać.
- W pewnym sensie, proszę pana, ale zacznę od początku - odrzekł ekonomista. - Płynąłem sobie spokojnie statkiem na Grenlandię. Eskimosi zaprosili mnie na sympozjum dotyczące stworzenia waluty lodowej, w ich warunkach bowiem waluta papierowa, wobec małej podaży drzew, nie miałaby pożądanego przez tych biednych, omamionych ludzi charakteru fiducjarnego. Chciałem naturalnie odwieść ich od tego szaleńczego kroku, a przy okazji przekonać do porzucenia idei własnego państwa. Nim jednak dotarłem w tamte okolice, spotkało mnie pierwsze z nieszczęść: podczas sztormu wypadłem za burtę statku.
- Straszne! - krzyknąłem.
- O, tak. Myślałem, że to już koniec, lecz fale wyrzuciły mnie na jakiś brzeg. Pogoda szybko się poprawiła. Zobaczyłem, że jestem na wyspie co prawda bezludnej, zupełnie jednak zdatnej do zamieszkania. Znajdowałem się na piaszczystej plaży, przy ujściu rzeczki. Niedaleko rosły palmy kokosowe i inne, nieznane mi drzewa. Przyjemne miejsce, pomyślałem.
- Czy załoga statku pana tam odnalazła? - spytałem się profesorowi.
- Nie, nie szukali mnie, zresztą postąpili w tej kwestii słusznie: nasza umowa obejmowała wyłącznie podróż, o usługach ratunkowych nie było mowy. Owszem, liczyłem po cichu, że kapitan podejmie takową z własnej woli. Stało się inaczej, o co nie mogę mieć do niego pretensyj. Skoro już znalazłem się w sytuacji, w której pojawiła się potrzeba skorzystania z pomocy, zacząłem zastanawiać się nad zapłatą temu, kogo o nią przy nadarzającej się okazji poproszę. W wodzie wypadły mi z kieszeni wszystkie krugerrandy, musiałem zatem znaleźć inny środek wymiany. Udałem się do zagajnika i podniosłem z ziemi orzecha kokosowego.
- Wiedział pan, że nie narusza przy tym czyjejś własności? - upewniłem się.
- Przyznam, iż to pytanie przyszło mi do głowy dopiero, kiedy miałem już kokos w ręce - odparł Rothbard. - Po krótkim zastanowieniu uznałem, że jestem na tej wyspie, wedle wszelkiego prawdopodobieństwa, pierwszym człowiekiem, aktem podniesienia kokosa zaś dokonałem jej pierwotnego zagospodarowania. Mogłem więc czuć się właścicielem nowego lądu.
- Całkiem korzystne położenie - zauważyłem.
- Zgadza się. Kontynuowałem zbieranie jeszcze przez kilka godzin. Gdy Słońce zachodziło, pożywiłem się częścią plonu, resztę odkładając na poczet przyszłej zapłaty ratownikowi. Poszedłem spać, zadowolony z dobrze wykonanej pracy.
- Jak minęła panu pierwsza noc na pańskiej wyspie?
- Spokojnie. Rano, zaraz po przebudzeniu, ujrzałem zbliżającą się łódkę wiosłową, a w niej młodego Murzyna. Wiosłując energicznie, dotarł on wkrótce do brzegu. Wylądował na kamienistej plaży, znajdującej się po przeciwnej stronie rzeczki. "Dzień dobry", powiedziałem wówczas. "Dzień dobry", odpowiedział przybysz. "Czy to pańska wyspa?", spytał. "W zasadzie tak, ale do tej pory zagospodarowałem tylko ziemie leżące na tym brzegu rzeki", wyjaśniłem. "Jeśli pan sobie życzy, może pan objąć jako swoją własność tamten brzeg", zaproponowałem, licząc, że zwiększenie populacji wyspy pozwoli mi na nawiązanie wymiany handlowej, a tym samym stworzenie wydajnej gospodarki opartej na podziale pracy. "Dziękuję, to bardzo uprzejme z pana strony. Nazywam się Piętaszek", powiedział Piętaszek. "Murray Newton Rothbard, miło mi", powiedziałem ja, po czym spytałem: "cóż pana tutaj sprowadza?". "Pochodzę z Zimbabwe", zaczął Piętaszek. "Pracowałem jako wykwalifikowany operator snopowiązałki u pewnego białego farmera; został on jednak wygnany przez zbirów Mugabego, a oddana jakiemuś politykowi farma szybko zbankrutowała. Nie mogłem znaleźć żadnego dochodowego zajęcia, postanowiłem więc postąpić jak Polacy (jestem bowiem z wykształcenia filologiem polskim), którzy wobec trudnej sytuacji w kraju emigrują na Wyspy". "Rozsądnie", zgodziłem się.
- Czy pan profesor próbował zakupić u nowego mieszkańca wyspy potrzebne usługi przewozowe?
- Tak. Niestety nie osiągnęliśmy porozumienia co do ceny; pan Piętaszek nie miał ochoty na podróż, a łódka była mu potrzebna do codziennych połowów. Trudno było mi na tym etapie rozwoju gospodarki wyspy zaoferować mu coś wystarczająco, jego zdaniem, wartościowego, aby doszło do obupólnie korzystnej transakcji.
- Trudna sytuacja. - Zmartwiłem się.
- Nie, proszę pana, nie w porównaniu z tym, co nastąpiło później. Przez pewien czas żyłem spokojnie obok Piętaszka, sprzedając mu czasem kokosy za ryby.
- Na wyspie panował zatem spontaniczny porządek - zauważyłem.
- Lecz tylko do czasu! Pewnego ranka zobaczyłem, że u brzegu stanął na kotwicy luksusowy jacht. Na brzeg zszedł mężczyzna lat dwudziestu kilku, atletycznej budowy, z długimi włosami i starannie przystrzyżoną brodą, w towarzystwie dwóch urodziwych kobiet. Ubrany był w kąpielówki i pas, przy którym nosił miecz. Ujrzawszy mnie, uśmiechnął się serdecznie. "Jestem Cezar Borgia, zwany przez lud xięciem Valentino. Możesz mi mówić po prostu >>Xiążę<<", przedstawił się. "Murray Rothbard, profesor ekonomii", odpowiedziałem, niczego jeszcze nie podejrzewając. W końcu każdy może sam wybrać, jak chce być nazywany. "Widzę, że masz tu kokosy, Murray. Przynieś mi jednego", powiedział Valentino. Podałem mu jeden z dorodniejszych orzechów. Nie mówiłem na razie nic o cenie; uznałem, że warto zachęcić nowego klienta nieodpłatną próbką towaru, tym bardziej, że najwyraźniej zamierzał ze swoich środków zaspokajać również potrzeby towarzyszek. Xiążę podziękował grzecznie i rozłożył się na plaży. Nie protestowałem, miejsca było dosyć, a nie wydawało mi się rozsądnym zrażać przybysza dysponującego środkiem transportu. Nazajutrz pan Borgia, bardzo grzecznym tonem, ponownie poprosił o kokos.
- Znów oddał pan go za darmo?
- Tym razem postanowiłem podejść do sprawy bardziej biznesowo. "Xiążę", powiedziałem, "proponuję panu trzydzieści kokosów w zamian za przewiezienie mnie do domu". Słysząc to, Valentino roześmiał się. "Nie zamierzam stąd zbyt szybko odpływać", oświadczył. "To znakomite miejsce na wakacje. Przynieś mi po prostu kokos". "A co oferuje mi pan w takim razie w zamian?", chciałem się dowiedzieć, wciąż jeszcze wierząc w dobre intencje rozmówcy. Odpowiedź mnie przeraziła: "nic, przyjacielu; każę ci przynieść orzecha".
- Doprawdy, przykre nieporozumienie.
- Jeszcze jak! Zaprotestowałem oczywiście żywiołowo, ale Xiążę tylko uśmiechnął się i poprawił miecz przy pasie. Było jasne, że zamierza zmusić mnie przemocą do oddania mojego majątku!
- Czy chciał pan przeciwstawić się napastnikowi?
- Myślałem o tym, naturalnie, jednak nie miałem żadnych szans w siłowej konfrontacji. Przez moment chciałem nawet oddać życie w imię wolności. Na dłuższą metę i tak wszyscy jesteśmy martwi, pomyślałem, zganiłem się jednak zaraz za tę niedorzeczną ideę. Nie mogłem przecież oszukiwać samego siebie: moja preferencja czasowa nie jest tak wysoka, abym w zamian za chwilę poczucia wolności zrezygnował z całej reszty życia.
- Oddał pan zatem kokos?
- Tak, z ciężkim sercem. Ta sama sytuacja powtarzała się później codziennie, z tym tylko, że już nie protestowałem, wiedząc, iż niczego argumentami moralnymi nie osiągnę.
- Ale, ale... - Nasunęło mi się wyjście z trudnego położenia profesora. - ...czy nie mógł pan wynająć prywatnej agencji ochrony do powstrzymania agresji?
- Sięgnąłem po ten środek. Poszedłem do pana Piętaszka i namówiłem go, by zajął się usługami ochroniarskimi. Wziął tęgi kij i przeszedł na moją stronę rzeczki. Gdy jednak zobaczył Cezara Borgię i jego miecz, stwierdził, że nie jest w stanie mi pomódz, gdyż jego agencja ochrony okazała się zbyt słaba w stosunku do złoczyńcy.
- Szkoda, że pobliżu nie działały większe agencje.
- Zdarzyło się, że pomoc ze strony dużej prywatnej agencji ochrony zdała mi się realną możliwością. Otóż wracając któregoś razu z kokosowego zagajnika, zobaczyłem znajomy okręt: w pobliżu wyspy przepływał Ragnar Danneskjöld!
- On z pewnością pomógł panu profesorowi!
- Myślałem, że tak właśnie się stanie. Zacząłem dawać sygnały dymne z rozpalonego naprędce ogniska; Wkrótce też sam pirat podpłynął w szalupie. "Dzień dobry, profesorze Rothbard", przywitał się. "Dzień dobry, kapitanie Danneskjöld. Czy nie mógłby mnie pan stąd zabrać?", spytałem. "Niestety nie", zasmucił się Danneskjöld."Mój okręt jest wypełniony szczelnie łupami zdobytymi na statkach przewożących unijną pomoc dla Grecji. Nie ma ani jednej wolnej kajuty". "A czy ma pan chociaż chwilę czasu? Jest tu pewien grabieżca, który regularnie okrada mnie z kokosów. Byłbym bardzo wdzięczny, gdyby zgodził się pan nauczyć go szacunku dla prawa własności". "Pobić grabieżcę? Z przyjemnością!", rozpromienił się kapitan. Wysiadł z szalupy, wyjął z kabury rewolwer i poszedł ze mną w miejsce, gdzie przebywał Valentino. Byłem pewien, że jestem uratowany. Zobaczyliśmy Xięcia opalającego się na plaży. Wtedy, ku mojemu najwyższemu zaskoczeniu, pirat schował broń i pomachał przyjaźnie ręką. "Ragnar, to ty?", zawołał na jego widok mój oprawca. "Cezar, kopę lat!", odpowiedział Danneskjöld, po czym zwrócił się do mnie: "profesorze, dlaczego nie poprosił pan o pomoc Cezara Borgii?". "To właśnie on mnie uciska!", zawołałem z oburzeniem. "Skąd go pan kapitan w ogóle zna?", spytałem. "Och, jesteśmy przyjaciółmi z dzieciństwa. Widzi pan, jego ojciec jest papieżem, a mój biskupem." Potem Danneskjöld i Borgia spędzili kilka godzin na serdecznej rozmowie. Ja, załamany, wróciłem do zbierania kokosów.
- Jaki nieszczęśliwy zbieg okoliczności! Okazało się, że ta agencja ochrony, która dysponowała wystarczającymi środkami do usunięcia złoczyńcy, była z nim w dobrych stosunkach! Może chociaż jakieś państwo podjęło się ratunku w imię zasad moralnych?
- Przez moment łudziłem się, że w tej ciężkiej sytuacji państwo demokratyczne może okazać się mniejszym złem. Zdarzyło się, że nad wyspą pojawiło się jakby zafalowanie powietrza. Po paru sekundach wyłonił się z niego klingoński okręt gwiezdny. Drzwi otworzyły się i wyjrzał przez nie jakiś człowiek. "Dzień dobry. Jestem kapitan James T. Kirk", przedstawił się. "Dzień dobry. Profesor Murray N. Rothbard", odpowiedziałem. "A, to pan", zmartwił się nieco Kirk. "Co do tego okrętu, chciałbym pana zapewnić, że to Klingoni zainicjowali agresję", powiedział. Ucieszyłem się, że rozmawiam z przyzwoitym człowiekiem. "Nie widział pan tu wielorybów?", spytał Kirk. "Nie", odrzekłem zgodnie z prawdą. "Ale skoro już tu pan jest, kapitanie, może zabrałby mnie pan z tej wyspy? Utknąłem tu dość niefortunnie w towarzystwie nieprzyjemnego typa, xięcia Valentino", dodałem. Kapitan wyjaśnił, że nie pozwala mu na to Pierwsza Dyrektywa, po czym przeprosił i udał się w dalsze poszukiwanie wielorybów.
- No tak, państwo demokratyczne, spętane własnymi regułami, nie mogło interweniować skutecznie. Zresztą któż spodziewałby się po nim czegoś innego! Ale ze strony wolnych społeczności otrzymał pan chyba wsparcie?
- Tak, pan Piętaszek zgodził się ogłosić bojkot handlowy Xięcia. Byłem mu bardzo wdzięczny za to, że tak stanowczo daje silniejszemu do zrozumienia brak akceptacji jego zbrodniczej polityki.
- Czy oprawca się przez to zreflektował?
- Nie, bo też na rybach Piętaszka nigdy mu szczególnie nie zależało. Jeśli już miał na nie ochotę, zabierał po prostu te, które ja kupowałem na własny użytek.
- Mógł pan poprosić o ścisłe embargo.
- Owszem, lecz wtedy sam nie miałbym wcale ryb, a pożytek z takiego kroku byłby niewielki. W ostateczności Borgia podbiłby drugi brzeg rzeczki, tak jak podbił ten.
- Pozostawał panu jeszcze apel do sumień zwolenników tyrana i podburzenie przeciw niemu opinii publicznej.
- Próbowałem i tego; powiedziałem kiedyś jednej z towarzyszących panu Borgii niewiast, że słuszną etycznie rzeczą byłoby z jej strony zerwanie stosunków z moim prześladowcą. Obawiam się, że nieco opacznie mnie zrozumiała, gdyż w odpowiedzi spoliczkowała mnie, łamiąc przy tym me okulary, po czym odwróciła się i demonstracyjnie poszła w stronę, gdzie akurat przebywał Valentino.
- Trudno się w gruncie rzeczy dziwić, że nie znalazł pan zrozumienia u tych, którzy z obecności prześladowcy czerpali korzyści. Jak wobec tego udało się panu profesorowi powrócić w końcu do domu?
- Wstyd mi o tym mówić; Xiążę ogłosił któregoś dnia, że jego wakacje na wyspie się skończyły i, jak to ujął, "w podzięce za wierną służbę" zabrał mnie na pokładzie swego jachtu do najbliższego portu. Stamtąd wróciłem już bez przeszkód i przygód. - Mówiąc to, profesor Rothbard rozpłakał się, nie wiem, czy bardziej z powodu swego cierpienia pod jarzmem monarchy, czy raczej dlatego, że w końcu znienawidzony władca zrobił dla niego więcej niż prywatne agencje ochrony oraz demokratyczne państwa. Pożegnaliśmy się z profesorem. Wróciłem do domu, rozmyślając nad jego smutnym losem.
O pyrach z tego wszystkiego zapomniałem. Na szczęście przy rozstaniu Rothbard podarował mi kokosa, który też nieźle pasował do gziku.

Rewolucje

Wyrażenie "rewolucja" ma dość krótką historię, bo po raz pierwszy zaczęto go używać na określenie rewolucji w 13 koloniach angiels...