środa, 28 marca 2012

Bałtyckie tygrysy

Ciekawe podsumowanie zrobił obserwator finansowy, pokazujące na przykładzie państw bałtyckich efekt przegrzania gospodarki. Proszę spojrzeć na poniższą tabelę:


I co? Kto jest teraz bałtyckim tygrysem. No nie mówcie że Polska.

Polska dogania zachód i coraz częstsze informacje wpisują się w rysowany tutaj na blogu obraz złotej polskiej dekady (klik 1 klik 2). Argumenty podawałem we wcześniejszych wpisach, także nie będę ich powtarzał.  Ostatnie doniesienia o tym, że Opel chce przenieść produkcje z Niemiec i Anglii do Polski tylko utwierdzają w przekonaniu, że po szoku roku 2008-09 ludzie na zachodzie zaczynają zmieniać swój paradygmat. Lepiej przetrwać w tańszych krajach, niż umrzeć za ojczyznę we własnym kraju.


Polska rozwija się średnio 4,6% od momentu wejścia do EU. To bardzo szybko, ale biorąc pod uwagę, że korzystamy z renty biedy, takie tempo ma swoje uzasadnienie. Dla kąpanych w gorącej wodzie komentatorów, że zdrowy wzrost to wzrost 10 % rocznie lub więcej przypominam. Nie ma takich wzrostów w długim terminie. Proszę sobie narysować funkcje wykładniczą przy wzroście 10 % i się zastanowić. Normalne tempo wzrostu oscyluje w granicach 1,5 do 2 procent. Na potwierdzenie tego Obserwator przygotował stosowne zestawienie:




Rysunki za zgodą Obserwatora
 

[youtube:http://www.youtube.com/watch?v=R78lR-UB4bs]

poniedziałek, 26 marca 2012

A w Ameryce murzynów biją...

Minister Rostowski rozpoczął pisanie bloga. Ekstra. Piszę mu to na wielki plus, gdyż jak na ministra finansów i tak dość dużo się udziela w debacie publicznej.Co rusz go widać na jakiś debatach w polskich czy brytyjskich telewizjach i nawet znajduje czas, żeby pogadać z chłopcem od jabłek.

Minister zaczął pisać bloga, a to oznacza że będziemy mogli poznać najlepsze techniki przedstawiania wykresów czy tabelek w taki sposób, żeby wyszło że rząd jest najlepszy. Każdy kto pracuje z liczbami wie, że z faktami się nie dyskutuje, ale wie też i to, że fakty można wybrać i przedstawić w taki sposób, żeby wyszło na to co chcemy osiągnąć.

W jednym z pierwszych wpisów minister bierze się z obalanie mitu, o tym że rząd platformy bardzo szybko się zadłuża. Już na wstępie pisze, że
Ważna nie jest nominalna kwota wzrostu zadłużenia państwa, tylko wzrost relacji długu do PKB.

Czym ustala sobie wpis na wygodne tory i ustala wygodny dla siebie przedział czasowy czyli od początku kryzysu i pokazuje tabelkę.



Gdzie tu sztuczka? Niby nigdzie, bo przecież fakty nie? Jednak można by to samo przedstawić w inny sposób. Po pierwsze weźmy pod uwagę, że oceniając rząd platformy (co che zrobić minister) trzeba właśnie wziąć pod uwagę nominalne zmiany długu, gdyż na wskaźnik wzrostu gospodarczego:

  • rząd nie ma dużego wpływu w tak krótkim czasie,

  • generują go przedsiębiorcy nie rząd,

  • uzależniony jest od wielu czynników globalnych, np korzystanie przez Polskę z renty biedy w czasie kryzysu,

  • w czasie kryzysu wszystkie kraje zanotowały znaczny spadek PKB co wydatnie wpływa na kształt wyżej zaprezentowanej tabelki


Polsce w czasie kryzysu rósł PKB, zatem gdyby zatrzymać przyrost długu, to dług w relacji do PKB powinien maleć a nie rosnąć. To właśnie na kształt długu rząd ma największe przełożenie. Biorąc powyższe pod uwagę i korzystając z tej samej bazy danych co minister zrobiłem inną tabelkę, pokazującą niby to samo, ale jednak inaczej. Otóż biorę pod uwagę okres rządów platformy, tj 2007-2011 rok. Następnie dodaje przyrosty długu nominalnego w tych latach (ceny nominalne). Następnie dziele ten przyrost długu przez PKB z roku 2007 w cenach bieżących. To co otrzymam to tempo przyrostu długu publicznego w stosunku do bazy PKB z 2007 roku. Czyli pokazuje to samo co minister (tempo), ale wykluczam to, na co minister nie ma wpływu, czyli relacjie dług do PKB w czasie. Co widzimy??? (kliknij aby powiększyć)


Polskie tempo to 30 %, gdy średnia unijna to 26%.. Zadłużamy się szybciej niż średnia unijna!! Prawda, że nie wygląda to już tak zjawiskowo, niż pięcioprocentowy wzrost u pana ministra? A niby pokazałem to samo.

No dobrze, ale minister odlicza OFE, czyli pieniądze które odkładamy "poza państwem" na emeryturę. To juz jest dość ordynarne masowanie statystyk. Większość krajów nie zrobiła tej reformy. Ale minister zapomina dodać, że większość krajów jej w ogóle nie potrzebuje, bo ma inną strukturę demograficzną. Zróbmy rzut okiem na piramidy wieku:


Jak widać, tylko Niemcy i Hiszpania mają problem demograficzny. Zostawmy Hiszpanów i spójrzmy na Niemców z poprzedniej tabelki. Niemcy zadłużali się o 10 procent wolniej od nas. Przekładając to na złotówki i licząc do Polskiego nominalnego przyrostu to 10 procent różnicy wynosi 120 mld zł, czyli tyle ile w całym OFE jest obligacji państwowych z 10 lat trwania reformy. A przecież minister, przyrównując się do innych krajów bierze horyzont czasowy tylko czteroletni, a ja pięcioletni.  A  Zatem efekt wychodzi spokojnie na zero.

Wpis mogę zakończyć tak samo jak minister:
Tyle faktów. Komentarz pozostawiam Państwu.

W końcu tylko fakty pokazałem. Ekstra, że ten blog powstał i czekamy na więcej. Będziemy rozmiękczać tematy.

Jakby kogoś interesowały wyliczenia to są pod tym likiem (klik)

******************

Posłuchajmy oszczędnych Czechów:

[youtube:http://www.youtube.com/watch?v=40rac33iikE]

piątek, 23 marca 2012

Druga Jugosławia

Profesor Łaski udziela rad  jak wyjść z kryzysu politykom i obywatelom europejskim. Profesor prezentuje pogląd nowej „klasycznej ekonomi”, czyli mówi to co wszyscy:
Twierdzi Pan, że nie mamy żadnego kryzysu zadłużenia publicznego, lecz kryzys ekonomiczny wynikający z  postępującego oddłużeniu sektora prywatnego.

Rzeczywiście mamy do czynienia z ogromnym zadłużeniem sektora prywatnego i wszyscy chcą się teraz gwałtownie oddłużyć. Polega to na tym, że znaczną część  dochodów się zatrzymuje dla poprawienia bilansów. A skoro mało się wydaje i mało inwestuje, to mamy recesję. Dlatego państwo powinno wydawać więcej niż otrzymuje. Problem zadłużenia państwowego nie jest bowiem taki poważny jak sektora prywatnego. Państwo, które zadłuża się w własnej walucie, nie może zbankrutować, jest zawsze wypłacalne.

Bo bank centralny może w ostateczności dodrukować pieniądze?

Otóż to. I wcale nie musi to oznaczać inflacji czy hiperinflacji, którą wszyscy teraz straszą. Groźba inflacji pojawia się wtedy, kiedy wzrasta emisja pieniądza przy w pełni (lub w wysokim stopniu) wykorzystanych zdolnościach produkcyjnych. Rzeczywistą granicą polityki pieniężnej są zatem realne zdolności produkcyjne. Ponieważ obecnie w Europie mamy dużo takich niewykorzystanych zdolności, naszym problemem numer jeden nie jest dług publiczny, lecz bezrobocie. I żeby rozwiązać ten problem, trzeba dług zwiększać.

No czyż nie klasyk?

Jednak nie to mnie zafrapowało. Zafrapował mnie po raz kolejny pogląd, że Unia Europejska musi się przekształcić w państwo federacyjne.
Trzeba teraz przejść do unii fiskalnej?

Tak, ale, jak Pan wie, nie wystarczy że my dwaj to ustalimy. Tu trzeba decyzji politycznych. I na tej samej zasadzie, jak trochę na wyrost utworzono unię monetarną, można by  teraz powiedzieć: zmierzamy do Stanów Zjednoczonych Europy, ale – powiedzmy – dopiero w 2050 roku. Bo na razie nie ma w Europie poczucia wspólnoty chłopa z okolic Białegostoku i chłopa z okolic Lizbony. Na każdym kroku podkreśla się raczej odrębność i suwerenność narodową. Można to zmienić tylko metodą małych kroków np. zwiększyć budżet UE z 1 proc. PKB państw członkowskich do 2 proc., potem do 3 proc. itd. Stany Zjednoczone też nie powstały od razu, potrzebna była nawet wojna domowa.

Huh… Ja tam się nie znam, ale nie wiem czy w referendum akcesyjnym do Unii Europejskiej była gdzieś nawet drobnym druczkiem mowa o tym, że za 50 czy 70 lat będziemy jednym państwem ze stolicą w Berlinie.

Ta otwarta mowa w wielu kręgach o tym, że teraz zmierzamy do federacji zaczęła być obecna po ratyfikacji traktatu lizbońskiego, czyli uchwaleniu przez wszystkie państwa w ten czy inny sposób konstytucji UE. Musze przyznać, że nie wiem skąd ta chęć wśród notabli do jednego państwa.

Wielu tak jak profesor przywołuje przykład USA czy Australii. Tam przecież też wiele narodów stworzyło jeden naród  w jednym państwie. Zauważam jednak kilka procesów, które dość poważnie różnią obecną sytuacje UE od USA czy Australii.

Po pierwsze w tych krainach rzeczywiście żyły ze sobą różne narody, ale praktycznie całkowicie wymieszane na całym terytorium. Owszem były pewne skupiska poszczególnych nacji, ale nigdy nie stanowiły homogenicznej całości. Były malutką częścią całości; całej mieszaniny nacji.

Po drugie istniał naturalny czynnik spajający ludzi taki jak walka z Indianami czy skorpionami, budowanie na dziewiczych terach od zera osad, ucieczka przed biedą z Europy.

Po trzecie, te kraje nie miały historii. Nie miały na tych ziemiach grobów przodków, nie było legend, mitów, narodowych bohaterów. Nici łączące tych ludzi z dawnymi narodami były mocno nadwątlone narodów. W takich warunkach powstanie nowej państwowości powstaje dość spontanicznie, wbrew wyobrażeniom wszelkiej maści anarchistów.




Formowanie jednego kraju z Uni Europejskiej bardziej przypomina formowanie Jugosławii. Upakowanie różnych narodów z kompletnie różnym rodowodem i powiązaniami historycznymi w jedno państwo. Mit zespolenia narodów pod jednym sztandarem wiemy jak się skończył. Wojną, bynajmniej nie o utrzymanie tego sztucznego tworu.

Nie wiem co nam Eurokraci szykują i czy rzeczywiście mogą posunąć się nawet do wojny domowej północ-południe w wersji Euro. Czy przyjdzie nam umierać za Brukselę? W końcu cel jest szczytny, a hymn i flaga piękna, a Napoleon już nauczał, że człowiek dla trąbki i kawałka szmatki gotowy jest ginąć z uśmiechem na ustach.

*********************

W celu odpalenia utworka wyłącz adblock'a



czwartek, 22 marca 2012

Dywidenda a wykup akcji własnych

Po tym jak Apple zapowiedziało, że zacznie wypłacać dywidendę oraz skupować swoje własne akcje pojawiły się pewne wątpliwości co do sensu skupowania własnych akcji czy też w ogóle wypłaty dywidendy.


Co do istoty, z pozycji bilansu spółki nie ma różnicy pomiędzy wypłatą dywidendy a skupem własnych akcji.
W przypadku wypłaty dywidendy po stronie aktywów znika gotówka, a po stronie pasywów znika kapitał własny a konkretnie kapitał zapasowy z zysku zatrzymanego z lat ubiegłych. Bilans się kurczy.
W przypadku skupu własnych akcji, po stronie aktywów znika gotówka, a po stronie pasów znika kapitał własny, konkretnie kapitał podstawowy (akcyjny). Bilans się kurczy o dokładnie tyle samo.


Istnieje jednak różnica dla akcjonariuszy. Przy wypłacie dywidendy każdy akcjonariusz dostaje tyle samo gotówki do ręki. W przypadku skupu własnych akcji, maleje liczba akcji w obiegu, a ci co sprzedali akcje spółce, sprzedali je po cenie rynkowej tak więc...  teoretycznie nic nie zarobili. Kto zarobił? zarobili pozostali akcjonariusze, którzy nie sprzedali akcji. Można się zapytać “ale w jaki sposób? Przecież gotówki do ręki nie dostali”. Tutaj trzeba się pochylić nad tym, jak są na rynku wyceniane akcje. Najprostszy model jaki zna świat to DCF, czyli metoda zdyskontowanych przepływów pieniężnych. Krótko mówiąc patrzy się ile spółka będzie generować gotówki przez następne 10 lat, dyskontuje się te strumienie stopą procentową (kosztem kapitału) i dzieli się to przez liczbę akcji w obiegu. Voila.. mamy wycenę akcji. Czy już widzimy jak zarabiają pozostali akcjonariusze? W wycenie zmienia sie mianownik, a więc liczba akcji. Skoro zmniejsza się mianownik, to wycena akcji się zwiększa. Tak więc w przypadku kupna własnych akcji akcjonariusze zyskują na wzroście wartości ich akcji (ceteris paribus).


Teoretycznie co do istoty różnicy nie ma, ale można z metod wypłaty zysku dla akcjonariuszy doszukać się pewnych ukrytych przesłanek. Wyobraźmy sobie sytuację, że 70 % akcji jest w rekach jednego akcjonariusza, a 30 % jest rozproszone po giełdzie. Dla przykładu, ten kontrolujący spółkę akcjonariusz wie, że spółka ma podpisać za pół roku kontrakt, który zwiększy zysk spółki o połowę w następnych latach. Cały akcjonariat chce wypłaty pieniędzy ze spółki. Jaką decyzję podejmie kontrolujący spółke akcjonariusz? Wypłaci wszystkim dywidendę czy zarządzi, żeby spółka skupowała własne akcje, a sam jej nie sprzeda? Pytanie oczywiście jest retoryczne i każdy kto sobie ołówkiem w kuchni potrafi to rozrysować wie, jaka będzie forma wypłaty pieniędzy. Byłaby to oczywiście forma insider tradingu, z reguły nielegalnego, ale jak wiadomo trudno takie coś wykryć.
Druga różnica to aspekt podatkowy. W danym kraju inaczej może być opodatkowana dywidenda, a inaczej zysk kapitałowy. Różnica wpływa na decyzje.


Co robi spółka z własnymi akcjami? Może je zatrzymać w swoich aktywach, jednak nie może ich obejmować, czyli czynnie z nich korzystać (w Polsce art. 200 ksh). Stąd z reguły spółka kupuje swoje własne akcje celem umorzenia czyli anihilacji. Dlaczego spółka nie może aktywnie korzystać z własnych akcji? Było by to kompletnym zaprzeczeniem istoty istnienia osoby prawnej. Doszło by do tego, że osoba prawna sama by siebie posiadała, bez potrzeby istnienia akcjonariuszy i rady nadzorczej.
Spółka może również zatrzymać swoje własne akcje celem ich późniejszej reemisji. W czasie reemisji zebrała by z powrotem kapitał, bo przyszłej cenie rynkowej. Jednak i tutaj nie ma to większego sensu w oczach akcjonariuszy, bo skoro spółka potrzebuje pieniądze w przyszłości, to może po prostu ogłosić nową emisję akcji. Jak pomysł jest dobry, to i pieniądze z rynku popłyną. Oczywiście zauważyć można tutaj sprzeczność, że skoro potrzebuje w przyszłości to po co wypłaca teraz? No właśnie.


Apple ma problem. Ma dużo pieniędzy i nie ma na nią pomysłu. Stąd pomysł najrozsądniejszy czyli wypłata dywidendy. Kupuje też własne akcje. Czyżby można mieć jakieś podejrzenia o insider trading? Przy tak dużej spółce i tak dużej uwadze jakiej się jej poświęca moim zdaniem nie wchodzi to w grę. Bardziej wierze w oficjalne wyjaśnienie, że skup akcji ma równoważyć nowe emisje akcji, które spółka obiecała swoim pracownikom w opcjach na akcje. Tym sposobem opcje akcyjne, które będą realizowane dla pracowników nie będą wpływać na rozrzedzenie kapitału wśród obecnych akcjonariuszy.


[youtube:http://www.youtube.com/watch?v=XQ1UyjkDc58&noredirect=1]

poniedziałek, 19 marca 2012

Koszt kapitału - Case Apple

Myślę, że Apple jest i będzie źródłem wielu ciekawych tzw Case’ów dla studentów ekonomi czy finansów. Jednym z takich ciekawych przykładów może być obecne doniesienie z firmy, że właśnie zgromadziła na swoich kontach 100 mld dolarów w gotówce przy zerowym długu.


100 miliardów to potężna ilość pieniędzy. Można by za te pieniądze wybudować w Polsce całą sieć autostrad o nasyceniu per km kwadratowy większym jak w Luxemburgu. Za 100 mld to mogą 5 razy kupić firmę Sony, która jest obecnie warta 22 mld oraz 2,5 raza kupić firmę Foxconn, która to produkuje praktycznie wszystko i dla wszystkich jeżeli chodzi o elektronikę.


Ot po prostu Apple wyciąga gotówkę z kieszeni i i kupuje prawie całą bazę produkcyjną elektroniki w Chinach. To tyle jeżeli chodzi o zachwyty nad Chinami i tymi, że „tam się produkuje”. Owszem tam się produkuje, ale prawdziwe pieniądze z tego biznesu odkładają się gdzie indziej. Liczy się projektowanie i sprzedaż. Rozwój własnej marki. To się dzieje w USA.


Żeby sobie uświadomić, jak dużo to jest pieniędzy, to przypomnimy Elona Muska, który za 100 mln dolarów stworzył firmę SpaceX, która obecnie wystrzeliwuje komercyjnie rakiety w kosmos i jest największą tego typu firmą na świecie. A kapitał początkowy to zaledwie 0,1% tego co ma Apple w ręce. Zresztą, o ile Steve Jobs był ochrzczony innowatorem ostatniej dekady, to Elon Musk ma szanse zostać innowatorem przyszłej dekady. W przeszłości stworzył i sprzedał Zipp’a, Paypal’a, a następnie stworzył i zarządza SpaceX oraz Tesla Motors, a w wolnych chwilach jeszcze Solar City. Te wszystkie dziedziny to tak zwane w biznesie „błękitne oceany”, dokładnie takie same na jakie wpłynął Jobs z jego dotykowymi telefonami i tabletami. Po prostu nowe rynki w których o skokowy wzrost bardzo, ale i też ryzyko zatonięcia jest ogromne. No i znajdź taki błękitny ocean...


No to na czym polega Case? Na wytłumaczeniu istoty kosztu kapitału własnego. Te 100 mld dolarów jest własnością akcjonariuszy Apple i stąd wynika problem zarządzających, że muszą powiedzieć jaki mają pomysł na zainwestowanie takiej ilości pieniędzy. Z analizy zysku (widać, że śmierć Jobsa zadziałała na wyniki ożywczo) wynika:



Że opiera się on na trzech produktach: Iphone, Ipad i Mac. Żaden z tych produktów nie wchłonie takiej ilości pieniędzy, żeby to miało ekonomiczne uzasadnienie. Stąd zarząd musi przedstawić pomysł na rozwój albo w zupełnie innym obszarze, nowym dla Apple, albo wypłacić te pieniądze akcjonariuszom. Pozostawienie tych pieniędzy na kontach bankowych lub obligacjach oprocentowanych na 1% (nie wiem na ile lokuje Apple) nie wchodzi w grę, bowiem akcjonariusze mogą sami to zrobić, albo mogą poszukać jakiejś innej spółki do zainwestowania, która da im wyższa stopę zwrotu. W tym tkwi właśnie sedno kosztu kapitału własnego. Oczekiwania inwestorów co do stopy zwrotu z inwestycji są z reguły wyższe od stopy oprocentowania obligacji czy kredytów. W końcu nie po to się inwestuje w spółkę, żeby ta inwestowała w obligacje. Oczekiwana stopa zwrotu wyższa jest również od stopy po jakiej spółka zaciąga dług, bo jeżeli by była taka sama to bez sensu jest kupowanie akcji, które obarczone są wysokim ryzykiem rynkowym; lepszy by był z pozycji inwestora zakup obligacji korporacyjnych.


Trudno oczekiwać, żeby Apple znajdywało coś tak rentownego jak Iphone czy Ipad za każdym razem. Tym bardziej że maja do wchłonięcia 100 mld $. O ile nie zdecydują się na zainwestowanie w wyprawę na Marsa, to prawdopodobnie wypłacą dywidendę.


W momencie pisania tego wpisu właśnie ogłoszono, że dywidenda będzie wypłacona oraz rozpocznie się wykup akcji własnych.


Jednak kwota planowanych wypłat zmniejszy tempo przyrostu gotówki, tak więc cała góra pieniędzy zostaje na kontach. I to jest właśnie ciekawe… Czy im tam Steve Jobs zapisał coś w testamencie, co mają robić z tą gotówką.


środa, 14 marca 2012

Podatek od kopalin, czyli o rąbaniu prawa trzonkiem od tępej siekiery

Dziś zapraszam do przeczytania wpisu gościnnego kolegi AAA222 na temat podatku od kopalin. Wpis ma swój rodowód w wpisie "Regalia", w którym to GTC oraz AAA222 prowadzą do dnia dzisiejszego wysoce merytoryczną i specjalistyczną dyskusję. Sygnalizowałem w tym wpisie, że samo wprowadzenie podatku od kopalin poprzez zmianę prawa górniczego jest krokiem słusznym. Cieszę się, że co do samego tego faktu jest zgoda. Trudno jednak uznać za normalne obecne wybiórcze ruchawki na temat spec-ustawy które łamie wszystkie dobre obyczaje legislacji cywilizowanego państwa. Zapraszam do lektury:


*****************************


Co by tu jeszcze spieprzyć, Panowie
Prawdopodobnie takimi właśnie słowami rozpoczęła się pod koniec ubiegłego roku narada rządowych ekspertów, na której naszkicowano koncepcję podatku od wydobycia kopalin, "niektórych" kopalin. Dlaczego tylko „niektórych”. Otóż moim zdaniem wynika to z głębokiej troski rządu o zachowanie konstytucyjnej zasady równości wobec prawa, troski o to, żeby wszystkie podmioty zajmujące się w Polsce wydobyciem "niektórych" kopalin potraktowane zostały dokładnie w taki sam sposób. I udało się tak, że lepiej nie można ! Z pewnością tak idealnego poszanowania zasady równości nie udałoby się osiągnąć, gdyby do kopalin „niektórych” dorzucono jeszcze jakieś inne kopaliny.


Ciekawych problemów, które przy okazji tej ustawy można byłoby poruszyć, jest multum - od analizy funkcjonujących na świecie modeli podatków górniczych (i dlaczego "nasz" jest wśród nich najgorszy), przez niekompetencję rządowych ekspertów i arogancję władzy (która jak widać demoralizuje, i dlaczego pozostawianie tej samej ekipy na drugą kadencję to karygodny błąd), przez słabość systemu stanowienia prawa (czyli skąd się bierze legislacyjne brakoróbstwo, a także problem maszynki do głosowania - po co nam w zasadzie tylu posłów/senatorów ?), przez drażliwą zapewne kwestię „kto i za ile może kupić parlament” (jak widać rząd, za 7,5 mln zł dziennie do budżetu, może), aż po pouczające doświadczenie „nawiąż kontakt z posłem/senatorem” (ćwiczyłem ;)) i jaki morał z tego doświadczenia wynika. Ponieważ na opisanie wszystkich godnych opisania problemów nie starczyłoby ani miejsca, ani czasu, napiszę tylko w skrócie dlaczego ustawa o wydobyciu „niektórych” kopalin jest zła.


Grzech pierworodny, czyli "małe dwa miliardy"


Wszyscy są zgodni co do tego, że Polsce potrzebne jest uporządkowanie systemu pobierania renty surowcowej. Konstrukcja obecnego sytemu, w którym wysokość opłat za użytkowanie górnicze (naszego odpowiednika royalties) ustala się według wewnętrznej instrukcji ministerstwa, nie przystaje do obecnych czasów i trzeba to zmienić. Czy taki właśnie cel uporządkowania przyświecał twórcom naszej ustawy ? Z pewnością nie, bo gdyby o to właśnie chodziło, to rząd dokonałby zmian w prawie geologicznym i górniczym (pgig), w szczególności wykorzystałby lub/i zmienił znajdujące się w nim i funkcjonujące od dawna mechanizmy pobierania opłat za ustanowienie użytkowania górniczego i opłat eksploatacyjnych. Naturalnym miejscem implementacji „podatku od wydobycia” jest pgig. „Podatek” ten, jak wiadomo, nie jest żadnym podatkiem, tylko kolejną opłatą eksploatacyjną - świadczeniem pieniężnym będącym ekwiwalentem za korzystanie z własności Skarbu Państwa, do którego podmiot zajmujący się wydobyciem nabywa prawa w oparciu o pgig (koncesja). Dlaczego rząd nie poszedł tą, wydawałoby się oczywistą i logiczną, ścieżką ? Bo wtedy w 2012 r. do budżetu nie trafiłaby z opłaty ani jedna dodatkowa złotówka. Żeby wywiązać się z zapowiedzianych przez pana Tuska i doprecyzowanych przez pana Vincenta „dwóch małych miliardów” ekstra wpływów w 2012 r. rząd musiał pójść na skróty, omijając pgig i tworząc coś obok istniejącego systemu.


Czas, to pieniądz (300 tys. zł/h), czyli "małe dwa miliardy" po raz drugi


Żeby wyhaczyć w 2012 r. owe dwa miliardy trzeba było działać szybko, ustawa musiała trafić do Sejmu już na początku stycznia, żeby po przepchnięciu przez parlament zaczęła obowiązywać najpóźniej w kwietniu. Tusk ogłosił podatek 18 listopada, a po niecałym miesiącu, 14 grudnia, projekt leżał już na stole. Zamiast wyważonych rozwiązań systemowych dostaliśmy zmajstrowaną na kolanie specustawę, która mogłaby się z powodzeniem nazywać o wyjęciu dwóch małych miliardów z KGHM. Czy w tak krótkim czasie mogło powstać coś sensownego ? Oczywiście, nie. Tym bardziej, że tworzenie ustawy powierzono ekspertom Ministerstwa Finansów, których wiedza o branży „niektórych” kopalin ograniczała się do informacji przeczytanych na stronie internetowej PIGu , w większości skopiowanych zresztą potem do uzasadnienia ustawy. Wypadałoby w tym momencie bezczelnie zapytać, nad czym rząd pracował przez ostatnie lata, skoro nad ustawą, którą planował wprowadzić tuż po rozpoczęciu nowej kadencji, jak widać nie pracował ?


Model podatku, czyli "małe dwa miliardy" po raz trzeci


To chyba oczywiste, że rządom wszystkich krajów zależy na maksymalizacji wpływów z renty surowcowej. Istotna różnica pomiędzy rządem naszym i innymi polega jednak na tym, że konsekwencje podejmowanych decyzji inne rządy starają się zwykle rozpatrywać nieco szerzej i w horyzoncie czasowym nieco dłuższym niż okres trwania kadencji lub najbliższy rok. Celem rządu powinna być maksymalizacja korzyści płynących z funkcjonowania firm wydobywczych, czego jak wiadomo nie da się osiągnąć wprowadzając nieprzemyślane podatki, bo podatnicy zabierają wtedy swoje zabawki na inne podwórko. Firmy wydobywcze inwestują naprawdę duże pieniądze, na długie lata, inwestują jeśli ufają władzy i wierzą w stabilność systemu. Dlatego w normalnych krajach proponowane zmiany w systemach opłat ogłasza się na długo przed ich wprowadzeniem, analizuje się konsekwencje dla skarbu i podatników, negocjuje warunki, wypracowywanie kompromisu trwa często latami. W normalnych krajach, bo są też i takie, w których się po prostu nacjonalizuje. Nasz rząd postanowił z podatnikami niczego nie uzgadniać, nie konsultować i o zdanie nikogo nie pytać. Jak widać bliżej nam do krajów nienormalnych, co podkreślił pan Tusk poprzez ogłoszenie „podatku” w stylu à la Chavez.


Co można zrobić w niecały miesiąc ?


Ano, co najwyżej pobawić się w Excelu wzorami. No to się chłopaki pobawili, i to tak skutecznie, że w pierwszej wersji przy cenach miedzi powyżej 10500 $/t wraz ze wzrostem cen miedzi zysk przedsiębiorcy malał, podobna „anomalia” tkwiła w podatku od srebra. Potem to poprawili żeby totalnego obciachu nie było. Ponieważ cel był jasny, potrzebne dwa małe miliardy na 2012 r. udało się oczywiście skutecznie „wymodelować”.


Słuchając pana Tuska, jego ministrów i posłów mówiących o opodatkowaniu zysków, lub nawet nadzwyczajnych zysków, a potem czytając uchwalona ustawę, popaść można w stan lekkiej schizofrenii, bo w ustawie, mimo zapowiedzi rządu, opodatkowano coś jakby innego niż zysk, czyli coś jakby przychód. Przedsiębiorca nie będzie więc dzielił się ze Skarbem Państwa wypracowanym zyskiem lub nadzwyczajnym zyskiem, lecz znaczną częścią przychodu. Model podatku w żaden sposób nie uwzględnia tego, że przedsiębiorca wypracowując przychód ponosi w związku z tym jakieś koszty, że te koszty mogą pochłaniać znaczną część przychodu, i co najgorsze, że będą stale i szybko rosły.


W dyskusjach o ustawie rząd z opozycją spierają się zawzięcie o to, czy po wprowadzeniu „podatku” KGHM padnie, czy nie padnie, rząd triumfalnie dowodzi, że wszystko jest ok., bo w nie padnie. Jest to stawianie problemu na głowie, bo nie o to w tym wszystkim chodzi. KGHM prawdopodobnie jeszcze długo nie padnie, i co z tego ? Prawidłowo postawione pytanie powinno brzmieć, jak długo KGHM będzie jeszcze w Polsce wydobywał ? Czy obciążenie „podatkiem” nie zmniejszy na tyle rentowności wydobycia w Polsce, że firmy wydobywcze poszukają sobie innych miejsc do inwestowania ?


Żeby „wydobyć” w 2011 r. 445 tys. t miedzi i 1260 t srebra KGHM wydał blisko 16 mld zł. Te pieniądze, to jest czyjś dochód, zysk, podatek, dzięki tym pieniądzom kręci się gospodarka sporej części Polski, firmy funkcjonują, ludzie płacą podatki, inwestują, nie tkwią na zasiłkach. To o te „duże miliardy” w tej zabawie chodzi, a nie o „małe”, to o te „duże miliardy” rząd powinien się przede wszystkim troszczyć. Wprowadzając „podatek” należało przede wszystkim rozważyć, czy potencjalne straty spowodowane jego wprowadzeniem nie będą przypadkiem większe od potencjalnych korzyści. Ale oczywiście rząd takiej analizy nie przeprowadził, bo na branży się nie zna i wzrokiem poza koniec kadencji nie sięga. Zamiast dobrego i przemyślanego prawa dostaliśmy głupią, żałosną, dedykowaną prowizorkę, która wyjdzie nam bokiem.


Korzystając z okazji chciałbym serdecznie pozdrowić pana Tuska oraz wszystkich jego ministrów, a w szczególności Vincenta-Rostowskiego, Grabowskiego i Budzanowskiego, których wypowiedzi dostarczyły mi ostatnio sporo niezapomnianych wrażeń i pozwoliły zweryfikować polityczne sympatie, posła Rosatiego, którego innowacyjna poprawka „waloryzacyjna” dodała szczególnego blasku ustawie, posła sprawozdawcę Gieradę, który z zetesempowskim zapałem opowiadał innym posłom o ustawie w Sejmie oraz, last but not least, ekspertów z Ministerstwa Finansów, którzy ustawę pisali.


Serdecznie dziękuję Gospodarzowi bloga za zachętę do napisania powyższego komentarza i udostępnienie forum, pozdrawiam wszystkich czytelników.
AAA222


************************************


[youtube:http://www.youtube.com/watch?v=wPx-thLtGXc]

sobota, 10 marca 2012

Demokracja bezpośrednia

Demokracja pośrednia, to system panujący w większości demokracji. Polega ona po prostu na wybieraniu przedstawicieli, a przedstawiciele podejmują decyzje w imieniu tych, co ich wybrali. Teoretycznie ma to usprawnić i zoptymalizować proces decyzyjny w państwie, który i tak w założeniu jest odzwierciedleniem preferencji wyborów. W praktyce wiemy jak to wygląda. Najpierw jest kampania wyborcza na której się rozdaje cukierki, a dopiero po wyborach jest expose i są ogłaszane plany rządzenia. Kto wiedział przed wyborami, że flagową reformą zaraz po wyborach będzie reforma emerytalna oraz projekt otwarcia zawodów licencjonowanych ręka w górę.


W odróżnieniu od panującej w przeważającej części Europy  demokracji pośredniej, demokracja bezpośrednia daje o wiele większa decyzyjność obywatelom. W tym systemie władzę są również wybierane, ale bardziej do wprowadzania decyzji obywateli w życie niż do samego decydowania. W demokracji bezpośredniej formą podejmowania decyzji są bowiem referenda i plebiscyty. Im większe nasycenie referendów tym większa demokracja bezpośrednia. Jednym z przykładów krajów gdzie panuje demokracja bezpośrednia jest Szwajcaria. W Szwajcarii w latach 1950-2000 zorganizowano 331 referendów na poziomie federalnym. Oznacza to, że co mniej niż dwa miesiące odbywa się w Szwajcarii ogólnopaństwowe referendóm! Do zwołania obywatelskiego referendum potrzeba jedynie 50 000 podpisów. A to poziom dopiero państwowy. Jak dodamy do tego fakt, że poszczególne kantony mają wpisane w konstytucji federalnej, że są suwerenne i mogą samodzielnie w ramach federacji podejmować decyzje mamy już prawie pełny obraz. W Szwajcarii nie rządzą posłowie. W Szwajcarii rządzą ludzie.


I teraz powstaje pytanie. Czy w demokracji bezpośredniej, gdzie obywatele mają bezpośredni wpływ na podejmowane decyzje, obywatele wybierają duży poziom wydatków publicznych czy mniejszy? Istnieje na to kilka badań wskazujących na negatywną korelację (Feld, Matsusaka) lub na brak korelacji (Zax 1989; Farnham 1990; Besley and Case, 2003). Pod koniec 2011 roku na uniwersytecie w Heidelbergu pojawiły się badania właśnie na temat Szwajcarii. W pracy Preferences Matter! Voter Preferences, Direct Democracy and Government Spending. Zbadano kantony i określono w nich poziom demokracji bezpośredniej. Gdzie jest jej więcej, a gdzie jest jej mniej. Następnie zbadano, jak poziom demokracji bezpośredniej wpływa na preferencje co do wydatków publicznych. W podsumowaniu czytamy:




W oparciu o 331 propozycji (referendów) rządu federalnego w Szwajcarii udokumentowaliśmy, że "popyt na rząd" jest systematycznie mniejszy w kantonach o silniejszej demokracji bezpośredniej.



Z danych referendalnych oraz podziału kantonów na te, które mają obligatoryjne referenda budżetowe oraz te, które ich mają dało się na przykład zauważyć ciekawą korelację co do redystrybucji dochodów:



Co te badania oznaczają? Czy one mówią nam, że im władza bliżej ludzi, tym ludzie preferują mniejsze wydatki rządowe i mniejszy poziom redystrybucji dochodu? Nie. One nam mówią, że tak jest w Szwajcarii. W innych krajach może być zupełnie inaczej. Inna kultura, inna tradycja, inna mentalność, inny poziom wykształcenia. Szwajcarom jednak ten model wychodzi na zdrowie:



Ciekawe jest jednak to, że tylu ludzi w Polsce studiuje politologię i ani jednemu nie przyszło do głowy, że zrobić podobne badania tutaj i napisać na ten temat prace magisterską czy doktorską. Co prawda nie mamy tak rozbudowanej bazy referendalnej, leczy chyba dałoby się wymyślić jakąś metodę naukową na wnioskowanie pośrednie.


Takie badania dały by ciekawe odpowiedzi. Czy gdyby faktycznie dać władze ludziom w Polsce to mielibyśmy prawo do emerytury w wieku 40 lat i zasiłki na alkohol? Jedno wydaje się mimo wszystko pewne, że nawet gdyby tak było, to nawet głupek gdy walnie się młotkiem w palec, to na przyszłość powinien wyciągnąć z tego jakieś wnioski i być mądrzejszy. Narazie w Polsce musimy zdać się na mądrość rządzących. Oni walą młotkiem, ale są pewni, że w razie czego w swoje palce nie uderzą.


[youtube:http://www.youtube.com/watch?v=iDEiWvZhGKo]

Rewolucje

Wyrażenie "rewolucja" ma dość krótką historię, bo po raz pierwszy zaczęto go używać na określenie rewolucji w 13 koloniach angiels...